Liars
Drum's Not Dead
[Mute; 20 lutego 2006]
Przyznaję, że myślałem o tym,, aby kanwą mojej recenzji uczynić „Podróż ósmą” z „Dzienników gwiazdowych” Stanisława Lema. A bo okazja, a bo doskonała metafora wszystkiego, a bo aluzja do kłótliwego charakteru człowieka itd. Innym pomysłem było wplecenie w tekst treści mojego snu, który śniłem podczas odtwarzania debiutu Liars. Czemu tego nie robię? Bo dotyk płyty zmieniał te asocjacje w kupkę piachu. „Drum’s Not Dead” nie wizualizuje się w mojej głowie. Grupa okazuje się być przyziemna jak nie przymierzając zespół Excepter. Nowa płyta Liars odurza oryginalnością, ale na samym dnie przykrytym głębokimi strukturami nie kryje się nic. Przez katedrę zbudowaną z ambicji, celów, obsesji i idei Liars prześwituje konwencja, banał i beztreściowość, goły szkielet ukrywający niczym jakiś cholerny symulakr fakt nieistnienia żadnej esencji. Dlatego recenzja ta wygląda tak, a nie inaczej, bo zarówno duplikaty w pętlach czasowych, jak i wodne chodniki w moim śnie, należą do innego, ponadzmysłowego porządku, prawdziwszego niż urojenia kłamców z Ameryki.
Należy powiedzieć więcej o historii wielkiej mistyfikacji. Liars swoje romanse z długogrającymi płytami rozpoczęli od „They Threw Us in a Trench and Stuck a Monument On Top” w 2001. Nie był to zapewne najlepszy longplay dance-punkowy, lecz na pewno najbardziej egzotyczny. Na miejscu długo nie usiedzieli, bo w 2004 ruszyli do Berlina, gdzie wydali „They Were Wrong So We Drowned”. Niemiłosiernie zjechane przez krytykę, nie budzi dziś skrajnych emocji wśród wielu noisowopodobnych wyrobów, ale za wyjście z obiecującej niegdyś stylistyki, ich concept album o sabacie czarownic dostał potężnego kuksańca. „Drum’s Not Dead” rodziło się więc w bólach.
Nie ma żartów, Niemcy to kraj wybitny i fascynujący, rozpościerający się miedzy antypodami banału, a największymi osiągnięciami nauki, sztuki, myśli i zbrodni. Długie lata przybyszów z zagranicy pociągały nazistowskie dziedzictwo i atmosfera absurdalnie podzielonego Murem Berlińskim miasta. Dla muzyki rockowej Niemcy to miejsce szczególne. Kiedy rock utracił złudzenia i wszedł w pierwszy swój kryzys, w Niemczech kształtował się kraut rock – jeden z najważniejszych i najoryginalniejszych nurtów muzyki XX wieku. Współtworzyli go artyści zza granicy, jak m.in Damo Suzuki w Can czy brytyjski zespół psychodeliczny Nektar. Nieco później tamtejszą sceną zainteresował się Brian Eno, nagrywając album z Clusterem. W jego ślady poszedł David Bowie, który w Berlinie stworzył słynną trylogię z „Low” jako brylantem w koronie. Wszyscy pamiętamy jego koncert z „Dzieci z dworca ZOO”. Jeszcze w latach 90. w Niemczech tworzyli Kelly Family i Reamonn – oto cała krótka historia najazdu na RFN. Po co tą samą drogą poszli Liars? Na prawie dwa lata zamieszkali w budynku niemieckiego radia w Berlinie Wschodnim, szukając natchnienia i odpowiedniej akustyki. Czy znaleźli jedno i drugie?
O dwa wielkie założenia, przewijające się i łączące się ze sobą oparte jest „Drum’s Not Dead”. Większość materiału nagrana jest na dwóch zestawach perkusyjnych, co ma podkreślać wyjątkową rolę jaką nadają Liars bębnom. Ale same figury perkusyjne, samo brzmienie, jest tylko jak gdyby signifiant tej muzyki. Znaczonym są wszystkie asocjacje dżwięków perkusyjnych. Te skojarzenia nie są czymś ulotnym i jednostkowym, ale są właściwe całej kulturze europejskiej. Bębny to po pierwsze rytm i taniec, po drugie marsz, wojsko, wojna, a po trzecie wreszcie obrzędy kultur pierwotnych. Tak więc dźwięk bębna w języku wytworzonym przez europejską sztukę odnosi się do życia i sił witalnych, nigdy kontemplacji. W oczywisty sposób to wyobrażenie kontrastuje z tonalną muzyką europejską, strukturą wyższego rzędu, uporządkowaną i opisaną. Tę opozycję uczynili Liars tematem swojego nowego albumu. Wykreowali dwie postacie, do których odwołują się poszczególne utwory. Drum reprezentuje życie, asertywność, optymizm, ruch; Mt. Heart Attack refleksję, pesymizm, zwątpienie. Płyta oparta jest więc o zasadniczy pomysł ją organizujący.
Powróćmy na chwilę do fenotypu dzieła. Napisałem na wstępie, że kontakt z płyta odurzą. Rzeczywiście, tak wyraźne położenie akcentu na brzmienia perkusyjne, przy pierwszych przesłuchaniach szokuje. Paradoksalnie jednak brzmienie to najsłabsza strona albumu. Z racji zdublowania perkusji brzmienie zagęszcza się dwukrotnie, ale sam dźwięk nie posiada odpowiedniej głębi. Nie jest to wina formatu, gdyż słuchałem „Drum’s Not Dead” na mp3 różnej jakości, na CD oraz na DVD (album stanowi ścieżkę dźwiękową do trzech filmów zawartych na bonusowym dysku). Drugim ze środków jakie najbardziej wyróżniają album jest falset Angusa Andrew, zbliżający go do Thoma Yorke’a. Takie jest środowisko dla binarnej struktury samej muzyki.
Ujawnia się ona już na poziomie pojedynczego utworu. Dwie pierwsze piosenki stanowią ekspozycję charakteru Mt. Heart Attack. W „Be Quiet Mt. Heart Attack” wprowadza się postać na scenę tworząc ponurą wizję obumierania, realizowaną na trzy sposoby: lamentującym wokalem, przesterowanymi, nastawionymi na granie długich dźwięków gitar oraz powolnymi, marszowymi uderzeniami w bębny. Drugi utwór, „Let’s Not Wrestle Mt. Heart Attack”, zaczyna się, jak to słusznie prawi Pitchork, identycznie jak „Sad Skinhead” grupy Faust, by następnie zaatakować kaskadą dźwięków podwojonej perkusji. Ten napór świata, jego ofensywność, wprowadza bohatera w konfuzję i panikę. Wyjściem jest alienacja i może dlatego tak bardzo klimatem przypomina ten utwór „Hail To The Thief”. To tylko dwa przykłady z bogatego arsenału interpretacji opartych o klucz, jaki podrzuca nam zespół.
Należy jeszcze wspomnieć o tym, co słychać na powierzchni płyty. Liars są pojętnymi uczniami i zręcznie adaptują pewne elementy twórczości innych artystów. Nie przeszkadza im jawne nawiązanie do „Atrocity Exhibition” Joy Division w „A Visit From A Drum” czy budzenie się do życia a la „Another Green World” Eno w „Drum Gets A Glimpse”, bodaj najsłabszej i najbardziej markotnej piosence w zestawie. Wielkie wrażenie robi natomiast melorecytowany „It Fit When I Was A Kid”, dzieki fantastycznej zmianie nastroju w połowie utworu. Do najprzedniejszych na płycie nalezy zaliczyć „To Hold You, Drum” z silnymi wpływami wczesnego Sonic Youth; „Hold You Drum”, kompozycyjnie bliskie „Purple Bottle” Animal Collective czy też „The Wrong Coat”, na którym słychać gdzieś echa Slint. Jednak newralgicznym punktem całego albumu jest odegrany z prędkością karabinu maszynowego „Drum And Umcomfortable Can”, o sile zdolnej do ponownego rozsadzenia Muru Berlińskiego. Finał jest ukłonem w stronę konwencji.
Nie wymieniłem jeszcze duchowych patronów albumu: Wire i This Heat. Pierwszych z Liars łączy rodzaj specyficznej ironii, niedefiniowalnego mostu między art-punkiem „154”, a art-punkiem dzisiejszych Liars. Drudzy zaproponowali to samo napięcie, co twórcy „Drum’s Not Dead”. „A New Kind Of Water” i „Paper Hats” spokojnie pasowałyby do płyty nowojorczyków.
Słuchałem tego albumu setki razy i w zasadzie chyba go nienawidzę. Estetyka nie skrywała niczego, co można by uznać za pierwiastek duchowy, tajemnicę, misterium. Nie nastały żadne Dni Wiatru. Na końcu monumentalnego labiryntu nie znajdowało się nic. Było odwrócić się i wracać.