Graham Coxon
Love Travels At Illegal Speeds
[Parlophone; 13 marca 2006]
Solowe kariery gitarzystów z rzadka przebijają osiągnięcia ich macierzystych formacji. Bywa nawet tak, że to co w kolektywie wydawało się wielką indywidualnością, po jego opuszczeniu zaczyna systematycznie przygasać, dowodząc faktu, że prawdziwym guru był w zespole kto inny. John Squire po rozpadzie Roses nie powalił świata na kolana, a jego The Seahorses nie mogą równać się z solowymi dokonaniami Browna. Johnny Marr odrobinę walczył z Electronic, lecz jego tułaczka nie przyniosła większych artystycznych sukcesów, a założeni stosunkowo niedawno The Healers nie mają nawet promila estymy Moza. Fani Suede przedłożą najgorszą płytę formacji nad szczytową formę Bernarda Butlera, którego płyty i tak posiadają jedynie oni. Ten ostatni implikuje paradoks: niezależnie ile mostów spaliłby za sobą gitarzysta-uciekinier, jak bardzo odciął się od swoich korzeni, jego szlaki wydawnicze przecierać będą wyłącznie zagorzali fani starego zespołu. Nie inaczej będzie z dorobkiem płytowym Grahama Coxona.
Od początku wiadomo było, że albumy sympatycznego okularnika łatały przerwy wydawnicze Blur, a jego twórczość pełniła rolę suplementu dla szczególnie dociekliwych fanów. Odnosiło się wrażenie, że pomiędzy Blur a Coxonem panuje specyficzna symbioza: debiutancki „The Sky Is Too High” rozwijał pomysły z żółtego albumu, „Coffee and TV” brzmiał niczym stuprocentowa kompozycja tego drugiego. Kariera solowa pełniła wtedy rolę zajęcia na pół etatu, stylistycznie oscylując pomiędzy semi-akustycznym minimalizmem, a równie niekomercyjnym lo-fi. Złotych czasów nadszedł jednak koniec, chłopaki pokłócili się do takiego stopnia, że coxonowe solo zaczęło oznaczać wyłącznie i w pojedynkę. Z początku ze sporą dozą asekuracji - „Happiness In Magazines” wskrzeszał „Modern Life Is Rubbish”, stając się kolejnym uzupełnieniem wczesnej dyskografii Blur. Zapewne świadomy tego Coxon zapragnął najwyraźniej odrzucić wszelkie konotacje robiąc pierwszy, w pełni samodzielny krok do przodu. „Love Travels At Illegal Speeds” pokazuje jak bardzo się poślizgnął. I jak mocno wybił sobie zęby.
„Love Travels At Illegal Speeds” to bez wątpienia najłatwiej przyswajalna pozycja w jego dorobku, lecz co za tym idzie, nie skłaniająca do uważniejszej lektury i głębszych refleksji. Brzmienie zostało wzmocnione i przyspieszone, lecz wycieczka do 1977 zaowocowała jedynie powielaniem do bólu wyświechtanych schematów, przy czym „wyświechtanych” należałoby napisać wielkimi literami. „I Can’t Look At Your Skin” można nawet nazwać oczywistym plagiatem. Kopiując świeże niczym guma do żucia spod ławki patenty zespołów post-punkowych oraz ustanawiając tematem przewodnim płyty równie oklepane zagadnienia dotyczące spraw damsko-męskich Coxon powoduje, że większość kompozycji zaskakuje swoją oczywistością, żeby nie powiedzieć banałem. Pod koniec facet spuszcza trochę z tonu, co mimo wszystko nie wpływa na jakość płyty - wyróżnienie czegokolwiek jest karkołomnym zadaniem i trudno oprzeć się wrażeniu, że jedyne co zapamiętamy z „Love Travels At Illegal Speeds” to jej fikuśny tytuł. Uciekając przed samym sobą Coxon zafundował słuchaczom dawkę niewyszukanego pół-naparzania, rozczarowującego zarówno pod względem swojej przezroczystości, jak i braku przekonującej melodyki. Trudno mówić o ewolucji, kiedy 37-letni Coxon brzmi jak osiemnastolatek. Chyba, że to taki sposób na wieczną młodość, wtedy przepraszam.