Mogwai
Mr. Beast
[Matador; 6 marca 2006]
Mogwai to tacy matematycy rocka. Niemal każdy ich utwór sprawia wrażenie, jakby wcześniej został dokładnie zaplanowany, rozpisany na kartce za pomocą skomplikowanych wzorów i równań. Nie ma tu miejsca na przypadkowe nuty i niepotrzebne dźwięki. Każdy składnik jest integralną częścią muzyki i jej nierozerwalnym elementem. Nowe dzieło Szkotów przy pierwszym zetknięciu sprawia wrażenie mniej uporządkowanego niż jego prekursor. Kunszt muzyków Mogwai polega na tym, że wcale nie zrezygnowali oni z matematycznej perfekcji w swoich kompozycjach. O ile jednak na „Happy Songs For Happy People” dominowały figury stylistyczne, które porównać można z różnego rodzaju prostymi, parabolami oraz sinusoidami, o tyle na „Mr. Beast”, stosując podobną metaforę, dostrzec można fascynację zespołu teorią chaosu. Geometria euklidesowa została częściowo zastąpiona fraktalną i dotyczy to w równym stopniu utworów gatunkowo ciężkich, jak i tych bardziej przyswajalnych. Różnica polega tylko na wykorzystanych do uzyskania tego efektu środkach artystycznych (polecam uważnie wsłuchać się w przestrzenny motyw elektroniczny tuż przed upływem drugiej minuty „Folk Death 95”).
Parafrazując znany skecz kabaretu Łowcy.B można powiedzieć: czasami jest tak, że muzyka boli. W przypadku Mogwai bywa tak nawet znacznie częściej niż czasami. „Mr. Beast” najpełniej odkrywa swoje sekrety dopiero wtedy, gdy jego dźwięki mogą nieskrępowanie i całkowicie wypełnić otaczającą przestrzeń, kiedy pozwolimy muzyce zawładnąć ostatecznie ciszą z rozkręconego do oporu wzmacniacza. Trzeba poczuć dudniący ból w uszach, odczuć na sobie uderzenia bębnów, zapaść się w zgiełku gitar. Wtedy najłatwiej docenić majstersztyk szkockich post-rockowców. Tak jest w przypadku „Glasgow Mega-Snake”, w którym drżenie strun gitar w kulminacyjnych momentach jest tak wyraźne, że niemal namacalne. Tak jest w potężnych „Travel Is Dangerous” i „We’re No Here”. Taki sam w końcu efekt uzyskany jest w najlepszym na płycie, narastającym w cudowny sposób „Folk Death 95”, gdzie piękny motyw przewodni, od początku utworu stopniowo rozmontowywany przez chaotyczne partie elektroniczne w tle, zostaje w końcu zdominowany i zniszczony przez bezlitosne gitary. Przed oczami staje wtedy obraz dziewiczej, zielonej łąki, zalanej w jednej chwili wrzącym asfaltem. Niemal czuć nawet jego duszny zapach… I kiedy utwór zostaje w pewnym momencie drastycznie ucięty, a na pierwszy plan przebija się spokojna melodia, to aż żal ściska serce, że Szkoci nie zdecydowali się pociągnąć tego gitarowego piekła choćby pół minuty dłużej…
Oprócz ciężkich, noise’owych kompozycji, jest na „Mr. Beast” także kilka spokojniejszych momentów. Otwierający album „Auto Rock” to kontynuacja stylu z „Happy Songs…”, jednak już tutaj słychać jakby więcej nieuporządkowanych linii, zgiełku i chaosu. Najładniejsze melodie na płycie pojawiają się w przybrudzonym „Friend Of The Night” i „Emergency Trap”. Zadaniem tych utworów jest ukojenie nerwów i uśpienie czujności przed nadciągającym trzęsieniem ziemi. Podobną rolę odgrywa eksperymentalny, spokojny jak nocny ocean „I Chose Horses”, poprzedzający długi i monotonny huragan w postaci „We’re No Here”. Tego typu kontrasty nie są niczym nowym w muzyce Mogwai, ale do tej pory nie występowały chyba tak wyraziście i z takim natężeniem. Nie można z pewnością powiedzieć, że zespół znalazł się w ślepym zaułku swojej twórczości. Podąża po prostu wciąż tą samą drogą, przez co momentami może wydawać się nieco przewidywalny. Docenić należy jednak konsekwencję i talent muzyków, potrafiących po raz kolejny nagrać płytę, od której przez długi czas nie można się oderwać i do której z wielką ochotą powracać się będzie w przyszłości.
Mogwai po dziesięciu latach istnienia to już nie ten sam zespół, którym był na początku działalności. Teraz jest bardziej dojrzały, zdecydowany i konsekwentny. W jego twórczości pozostało dużo miejsca na improwizację i żywiołowość, ale teraz jest ona w pełni kontrolowana. Chciałoby się rzec, że wręcz ujarzmiona. Szkoci postawili graniczne bariery, poza które ich muzyka nie ma prawa się wydostać. Ogrodzony teren nadal pozostaje jednak areną zmagań przeciwnych żywiołów, aniołów i piekielnych ogarów, delikatnych elfów z brutalnymi demonami. W tej walce nie ma zwycięzców, bo i nie chodzi o zwycięstwo. Istotą jest samo widowisko, a ono od lat urzeka z niesłabnącą mocą.