Bruce Springsteen
Devils & Dust
[Columbia; 25 kwietnia 2005]
Nawet dziecko zauważy, że kariera Springsteena przebiega na podobieństwo sinusoidy, więc nie jest niczym dziwnym, że Boss po kolejnym w karierze komercyjnym wzlocie w postaci wydanego przed trzema laty „The Rising” wyciągnął kabelki ze wzmacniaczy i pomachał na pożegnanie wielkim stadionom futbolowym. Tak jak ponad dwie dekady temu zrobiła to „Nebraska”, a przed dziesięcioma laty „The Ghost Of Tom Joad”. „Devils & Dust” w podobny sposób przekłuło wielki komercyjny balon nadmuchany przy okazji poprzedniego albumu. Przekłuło bez większego huku, ale za to z klasą. I udowodniło, że Springsteen nadal potrafi nagrywać muzykę pozbawioną często porywającego, ale niekiedy drażniącego patosu, że wie o co chodzi w folku.
Kilka akustycznych akordów, harmonijka ustna, niekiedy skrzypce, ewentualnie niezwykle charakterystyczna dla tego rodzaju grania steel guitar – tak prezentują się składowe większości utworów. Najwięcej dzieje się w „Long Time Comin’” – to typ znamiennego dla Springsteena numeru singlowego, zaśpiewany przez wspartego gospelowym chórkiem Bossa na 110%. Za nim podąża już nie tak chwytliwy, country-rockowy „All The Way Home”. I na tym koniec, bo reszta to muzyka małych prowincjonalnych budek, a nie Giants Stadium. Zaskakująco nie pozbawia to jednak „Devils & Dust” specyficznej synergii, która ujawnia się naturalnie dopiero po wysłuchaniu wszystkich jedenastu kompozycji w danej kolejności. Springsteen wciąż drąży tematy tak dręczące współczesnego Amerykanina (Irak), jak i odnosi się do wartości uniwersalnych jak religia czy rodzina, będąc przy tym rzecz jasna lata świetlne od przaśności typowego country. Duch szlachetności unosi się nad tą płytą.
„Devils & Dust” pozostawia liczbę springsteenowskich fanów na poziomie constans. Po lekturze wyczerpującego eseju na temat „Born To Run” z naszej klasyki powinniście już wiedzieć czy chcecie do nich należeć czy nie i w konsekwencji mieć odpowiedź na to, czy najnowszy album warto poznać. Choć dzisiejsza Ameryka ma już kilku nowych, nie mniej ambitnych bardów, Springsteen wciąż jest wielu potrzebny i to nie z pompatycznymi festynami na stadionach, a po to, żeby bez właściwego kręgom niezależnym zblazowania mówił o sprawach bliskich każdemu z nich, każdemu z nas.