Ocena: 9

Silver Jews

Tanglewood Numbers

Okładka Silver Jews - Tanglewood Numbers

[Drag City; 18 października 2005]

Nie do wiary jak ta indie-rockowa kapela, mająca z bluesowym żywiołem mniej więcej tyle wspólnego, co White Stripes z klasycznym rockiem, potrafi w trzyminutowych piosenkach zawrzeć kaskady swawolnych, płynących prosto z serca dźwięków jakich nie powstydziliby się chicagowscy mistrzowie. Nie do wiary, że z takim drzemiącym w nich potencjałem od święta zdarza im się grać na żywo. Nie do wiary, że Silver Jews, tak głęboko osadzeni w studyjnej stylistyce lo-fi, potrafili na najnowszej płycie wyśrubować najsubtelniejsze brzmienie właściwe art-rockowym pedantom. Nie do wiary wreszcie, że od lat przewodzący zespołowi wokalista, David Berman, świeżo po czteroletniej gehennie walki z nałogami i kilkukrotnych próbach samobójczych prezentuje na „Tanglewood Numbers” materiał o wydźwięku niemal hołdującym beztrosce, tekstami zaś - w dylanowskiej manierze - pełną gębą wyśmiewający życiowe rozterki ich autora.

Co tu dużo mówić, gdy mamy do czynienia z „żydowskimi blondynami”, każdy muzyczny etos bierze w łeb. Żadne „nie do wiary” nie pomoże. Silver Jews to po prostu jedyna w swoim rodzaju muzyczna enigma, której kolejne dokonania, zamiast rozjaśniać całą zagadkę, spowijają ją jeszcze większym nimbem tajemnicy. A mało jest dla wymagającego słuchacza rzeczy równie przyjemnych co główkowanie nad tego typu fenomenem.

Nie od dziś wiadomo, że poeta nie stanie się prawdziwym poetą póki nie doświadczy bolesnego upadku. Jest tajemnicą poliszynela również, że wszyscy romantycy to ćpuny. I o ile Mickiewiczowi pozazdrościć można tego co się z nim działo, gdy pisał o gadających drzewach, kopulujących stawach i pachnących kolorach, o tyle Berman narkotyczne ekstazy miał już za sobą. Dragi zebrały swe ponure swoje żniwo w najmniej oczekiwanym momencie. Podczas gdy miały ukoronować od dawna oczekiwany miesiąc miodowy Davida z jego ukochaną, w rzeczywistości w nadużyciu zmieniły go w piekło. Będąc na skraju wyczerpania fizycznego i psychicznego, opuszczony przez świeżo upieczoną małżonkę, ze strzykawką w ręku miał dużo czasu na przemyślenia. Do ich efektów należy zaliczyć szczęśliwie nieudane próby samobójcze, później desperackie prośby pomocy pod adresem swej dziewczyny, zgodę kochanków, kilkunastomiesięczny odwyk, no i wreszcie ukoronowanie wszystkiego - najnowszą płytę „Tanglewood Numbers ”, gdzie mamy piękne - muzyczne i liryczne - zobrazowanie wszystkiego co przez ostanie cztery lata działo się pod kopułą Davida. Grubo się jednak pomylił ten kto twierdzi, że do czegoś takiego potrzebne są smęty a la Joy Division.

Muzycznie „Tanglewood Numbers” nic nie ujmuje temu, co zespół grał wcześniej. Pięknie zaaranżowana mieszanka indie-rocka, country i lo-fi z kontrastującymi ze sobą drugoplanowymi partiami nowoczesnych syntezatorów oraz poczciwych wiejskich banjo i skrzypek tym razem prezentuje nam się jednak w zdecydowanie bardziej wypolerowanej, dopracowanej formie. Jakoby studyjne zabiegi miały jeszcze bardziej podkreślić powagę i znaczenie albumu. Bo nie ulega wątpliwości, że „Tanglewood Numbers” jest najdojrzalszym, najbardziej osobistym, a spośród niekonwencjonalnych muzycznych konceptów Silver Jews, jeszcze dziwniejszym i niezwykłym dokonaniem grupy. Stylistyczny, brzmieniowy i liryczny eklektyzm powoduje, że oto najbardziej depresyjne teksty ogrywane są za pomocą przeważających, niemal biesiadnych, countro-podobnych melodii, a równie przeważające ody do radości brzmią jak marsze żałobne.

Jeżeli jednak, co chyba oczywiste, album traktować jako spójną opowieść: zmierzanie w kierunku Conradowskiego Jądra Ciemności, a w końcu wieńczące niejako cykl concept albumu szczęśliwe zboczenie z trasy, to od dawna nie było na mniej lub bardziej mainstreamowym muzycznym rynku płyty tak osobistej i zarazem tak obiektywnie, uniwersalnie i zrozumiale dla wszystkich opisującej tragizm opuszczonej przez wszystkich jednostki, stojącej na krawędzi życia i śmierci. I o ile Ian Curtis po dwóch płytach z Joy Division skończył ze stryczkiem na szyi, wieszając się we własnej kuchni, o tyle Berman jest teraz, co podkreśla na każdym kroku szczęśliwym, wolnym od wszelkich nałogów człowiekiem i wszystkie życiowe cienie ma już za sobą.

„To muzyka samotnego człowieka dla samotnych ludzi” - pisze Pitchfork. W takim razie, jeśli ktoś dla ulżenia swej samotności i wewnętrznego cierpienia szuka czegoś głębszego niż przysłowiowe „Don’t Worry Be Happy”, najnowszy krążek Silver Jews jest pozycją dla niego.

Paweł Anton (18 stycznia 2006)

Oceny

Paweł Anton: 9/10
Kasia Wolanin: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Tomasz Tomporowski: 7/10
Średnia z 10 ocen: 7,7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także