South
Speed Up/Slow Down [EP]
[Young American; 4 października 2005]
Jak opisać South komuś kto nigdy South nie słyszał? Cóż, łatwe to nie jest, bowiem Anglikom udało się znaleźć złoty środek pomiędzy kilkoma z popularniejszych nurtów brytyjskiej muzyki ostatniej dekady. I tak godząc przestrzenne brzmienia z pogranicza triphopu z senną, typowo wyspiarską chwytliwością, którą niektórzy chcieliby porównać z wczesnym Coldplay, a inni z Doves, choć tak naprawdę melodii wyśpiewywanych przez będący wiecznie na wdechu głos Cadbury’ego nie sposób pomylić z niczym innym, South tworzyli perfekcyjne ścieżki dźwiękowe do metafizycznych rozważań pod niebem pełnym gwiazd (grafomania full mode on). Tak było na płycie pierwszej, dla której przygotowywano miano brytyjskiej sensacji sezonu 2001, by po ukazaniu się „From Here On In” z deklaracji, nie wiadomo czemu, nagle się wycofać. Zespół wpadł w ciąg zupełnie niezrozumiałych tarapatów, wskutek czego o wydanie „With The Tides” musiał stoczyć wielomiesięczną batalię, zakończoną ledwie połowicznym sukcesem, bo kto nie usłyszał o South przy „Paint The Silence” i „All In For Nothing” dwa lata wcześniej, nie dostał zbyt wielu okazji, żeby dołączyć pod wpływem „Loosen Your Hold” i „Colours In Waves”.
Tylko pobieżnie przesłuchujący ich dwa poprzednie krążki zakwalifikowaliby South jako przedłużenie linii new acoustic movement. Tymczasem to nigdy nie był ich świat. Bliżej niż do romantycznych smutów było im do sposobu myślenia o muzyce kolegów z UNKLE czy narkotycznych wycieczek Iana Browna solo, tylko że z wykorzystaniem akustycznego głównie oprzyrządowania. „With The Tides” spotkało się z praktycznym brakiem odzewu. Album był postępem w stosunku do debiutu jeśli chodzi o skondensowanie materiału do treści niezbędnych, wyławiał z pomysłów tria esencję i zamiast rozsmarowywać ją na przestrzeni ponad godziny tak jak to robiło „From Here On In”, nie tracił ani sekundy. Z drugiej strony pojawił się, m.in. w naszej ówczesnej recenzji, zarzut o przedobrzenie aranży, ulotnienie się tej namiastki boskości, która kręciła w głowach podczas obcowania z debiutem. Drugi album South był jednak wciąż na tyle dobry, że podzielił wielbicieli talentu zespołu, choć nikt z nas nie zrozumiał chyba dlaczego noty nie są wyższe i dlaczego Brytyjczycy tak długo zwlekają z wydaniem tej płyty u siebie.
Po przydługim wstępie, który miał na celu przypomnienie dokonań Joela i kolegów po ponad dwuletniej ich nieobecności na łamach jakichkolwiek mediów, wypada zająć się najnowszym materiałem. South powrócili na jesieni ubiegłego roku specjalną epką, która zawiera pięć premierowych piosenek i... niczym nie zaskakuje. Jest dobrze, czyli jak na nich – tak sobie. Otwierający „Speed Up/Slow Down” utwór to jednocześnie piosenka zwiastująca trzeci longplay South. „A Place In Displacement” ma ładny, rozwodniony motyw gitary i ładną, słoneczną melodię, choć jest być może najmniej zajmującym singlem w historii zespołu. Utwór tytułowy to South jakiego dotychczas nie znaliśmy – roztańczony rytmicznie, z iście stonerosesowskim refrenem. Po nim wjeżdża „Fight Your Cause”, który zaczyna się nieco jak piosenka Cocteau Twins i przypomina o wielkim talencie Cadbury’ego, McDonalda i Shawa do budowania klimatu, choć oni sami jako źródło inspiracji podają tu harrisonowskich Beatlesów. „Addiction To Fiction” to powtórka z „Nine Lives” z drugiego albumu. Większym zaskoczeniem jest puentujący krótki zestaw „Supercede” – realizujący scenariusz znany z „Stereo” Pavementu, niespotykany w dorobku South stuprocentowy rocker z zaraźliwym riffem basu, dający po uszach elektrycznym, pozytywnym refrenem. I jeśli cokolwiek zależałoby tu ode mnie, to tą właśnie trzyminutówką promowałbym na ich miejscu nowy album.
Album, który nazywać się będzie „Adventures In The Underground Journey To The Stars”, co brzmi jak tytuł zagubionego album Ricka Wakemana. A jak zabrzmi na tej płycie South? Tego na szczęście nikt nie jest w stanie przewidzieć.