Jackie-O Motherfucker
Flags Of The Sacred Harp
[Atp Recordings; 6 grudnia 2005]
Wśród frapujących muzycznie, a zarazem zwracających uwagę absurdalnie i ekscentrycznie brzmiącymi nazwami zespołów, Jackie-O Motherfucker na pewno mogą liczyć na miejsce w ścisłej czołówce. Warto zauważyć, że gdyby przeprowadzić tego typu zawody w światku muzycznym, wynik tych zmagań w przypadku bohaterów tej recenzji byłby równie oczywisty, co większość rozstrzygnięć któregoś z ostatnich konkursów skoków narciarskich w ramach Pucharu Świata. Bo czy ktoś się spodziewa, że w Turnieju Czterech Skoczni w pierwszej dziesiątce klasyfikacji generalnej może zabraknąć Janne Ahonena? Albo że nasz czołowy skoczek, słynący głównie ze zmarnowanego talentu, czyli Robert Mateja powtórzy wyczyn Svena Hannawalda z 2002 roku i wygra nagle wszystkie cztery konkursy? Nie bądźmy naiwni, prawdopodobieństwo, że tak się stanie, co nietrudno przewidzieć, graniczy w obu przypadkach z niemożliwością. Aby powyższe skojarzenie nie było zatem wiążące i nie sprawiało wrażenia, że sprawa z Jackie-O Motherfucker ze względu na nazwę do prostych należy, warto podkreślić fakt, iż twórczość ich wcale nie jest łatwym orzechem do zgryzienia. Sklasyfikowanie czy wrzucenie (nawet na siłę) do jednej, konkretnej szuflady stylistycznej i przydzielenie karteczki odpowiedniego formatu z numerem miejsca byłoby wielkim uproszczeniem, jeśli nie pomyłką i zwykłym nietaktem. Prawdą jest, że na tym polu konkurencje mają całkiem sporą, choćby ze strony Sunn O))), Godspeed You Black Emperor! czy Acid Mothers Temple. O takim przyrównaniu decyduje tutaj jednak artystyczna niepowtarzalność, połączona ze słownym dziwactwem zawartym w nazwie, a nie stylistyczne powinowactwo.
Tym, którzy chcieliby określać dokonania Jackie-O Motherfucker przy pomocy łaty post-rock, należy zwrócić uwagę, że zazwyczaj, upraszczając rzecz jasna, odnosi się do zespołów z bardziej eksperymentalnym podejściem, ale mimo wszystko w ramach muzyki gitarowej. Tymczasem formacja z Portland zgrabnie porusza się jednak po wielu innych stylistykach, czego najlepszym dowodem był „Fig.5” z 2000 roku. Z tego właśnie powodu, podobnie jak najnowszy „Flags Of The Sacred Harp”, grupa może przyprawiać niejednego recenzenta o niemały ból głowy. Z czym to się wszystko je? Dokładnie nie wiadomo.
Po tym dość długim i zawiłym wstępie najwyższa pora już przejść do zawartości najnowszej płyty Jackie-O Motherfucker. Zacznijmy od komunikatu, że jest to rzecz dużo bardziej piosenkowa (w bardzo specyficznym rozumieniu) od poprzednich dokonań. Większość utworów ma wyeksponowane w miarę przystępne linie melodyczne, zakorzenione w folku czy muzyce gospel i przypominające czasami subtelne formy Yo La Tengo („Rockaway”). Muzycy często proponują słuchaczowi udział w wietrznych i śnieżnych wyprawach przez gąszcz eksperymentalnych, quasi-ambientowych przestrzeni, by po kilku minutach pozwolić na uwolnienie się tęsknego, akustycznego, a zarazem obezwładniającego motywu („The Louder Roared The Sea”). Na „Flags Of The Sacred Harp” znalazło się też miejsce dla momentów instrumentalnych, w podstawowym stopniu opartych na schematach z pogranicza post-rocka i noise, tyle, że podanych w dużo łagodniejszej, lekko przytłumionej i zdecydowanie oryginalnej formie („Spirits”). Akustyczne gitary współgrają z elektronicznymi pasażami, kompozycyjną transowością, wysublimowaną melancholią oraz bluesowym feelingiem, ale, co może wydawać się niemożliwe, całość tylko pozornie sprawia wrażenie albumu przeładowanego, o nadmiernym nagromadzeniu różnych, często sprzecznych pomysłów. Najnowsza płyta Jackie-O Motherfucker robi wrażenie zwartego dzieła, gdzie (stosując analogię w obie strony) umiar i surowe brzmienie nie wykluczają fascynacji i odniesień do wielu stylistyk. Na koniec, warto wspomnieć o ważnym elemencie, jakim są uzupełniające się wokalizy Toma Greenwooda (założyciela i lidera kolektywu) oraz Honey Owens (członkini elektronicznego Nudge), rzadko pojawiające się na „Fig.5” czy „Change”. Fakt ten można uznać za niemałe zaskoczenie, ale wychodzi to formacji na dobre i tak jak w przypadku otwierającego „Nice One” do znudzenia pozwala mówić o obcowaniu z czymś fantastycznym, nietuzinkowym i niepowtarzalnym.
Na dzień dzisiejszy trudno ocenić, czy muzyka Jackie-O Motherfucker jest do tego stopnia rewolucyjna i nowatorska (o ile w ogóle taka jest?), że zapowiada jakiś nowy nurt artystyczny. Wbrew pozorom „Flags Of The Sacred Harp” to także nie układanka czy odrobinę skomplikowane puzzle, których elementy: folk, blues, post-rock czy w mniejszym stopniu free-jazz tworzą, co prawda trochę nietypowy, ale i tak oczywisty obraz kolektywu z Oregonu (w myśl, że wszystkie te stylistyki dobrze znamy). Zbyt wiele tu niedopowiedzeń, spojrzenia na muzykę z zupełnie innego punktu widzenia niż to zazwyczaj bywa. Wychodzi więc na to, że nic nie wydaje się tu proste ani zawiłe.
Niezależnie od subiektywnej oceny słuchacza, chęci pobieżnego, bądź poważnego podejścia do rozwiązania zagadki, jaką jest twórczość Jackie-O Motherfucker, trzeba otwarcie powiedzieć, że to właśnie takie płyty jak „Flags Of The Sacred Harp” stanowią o niepodważalnej wartości i sile oddziaływania muzyki. Czego brakuje im do pełni szczęścia? Mogliby poważnie pomyśleć nad zmianą nazwy zespołu. Jackie-O Motherfucker wygląda na piśmie i brzmi w mowie równie niepoważnie i absurdalnie jak ciągłe zapewnienia trenerów różnej maści o rosnącej z dnia na dzień sportowej formie naszych skoczków narciarskich.