dEUS
Pocket Revolution
[V2; 19 września 2005]
Długo przyszło nam czekać na nową płytę zespołu dEUS, długo, bo aż sześć lat – tyle czasu minęło od ich ostatniego albumu „The Ideal Crash” (wydany w 2001 r. „No More Loud Music” był zbiorem singli). Ale warto było. Belgowie powrócili w wyśmienitej formie. Charakterystyczne brzmienie, wyjątkowy sposób budowania napięcia, perfekcyjnie klarowna, pełna ukrytych smaczków produkcja, wyrafinowane rozwiązania rytmiczne – to wszystko znajduje się na „Pocket Revolution”. Za mną, panie i panowie, wejdźmy razem w ten niezwykły świat „kieszonkowej rewolucji”...
Everything is quiet. Tak zaczyna się “Bad Timing”. Nie wierzcie im. Dość spokojna kompozycja w okolicy czwartej minuty przechodzi we wściekle intensywny czad. Prawdziwy majstersztyk. Na płycie dominuje niebanalna rytmika, niesiona gorącą pulsacją basu (bujające „7 Days, 7 Weeks” i „What We Talk About (When We Talk About Love)”) oraz surowe brzmienia gitar („If You Don’t Get What You Want”, „Nightshopping”, „Cold Sun Of Circumstance”). Jak zwykle nie zabrakło inteligentnego kombinowania, jak w lekko jazzującym „Stop-Start Nature”, czy piętrzącym gitarowe dysonanse aż do osiągnięcia morderczej ściany hałasu „Sun Ra”. W nagraniu tytułowym pojawiają się niepokojące wejścia smyczków, a chór gospel i żarliwy wokal Toma Barmana budzą skojarzenia z twórczością Grega Dulli i jego The Twilight Singers. Choć album zdominowały utwory zagrane z rockowym nerwem, nie zabrakło miejsca na subtelne ballady. Posłuchajcie pięknego „Include Me Out”, w którym wibrafon prowadzi intymny dialog z syntezatorem, rzewnego The Real Sugar, a wreszcie absolutnie doskonałego zakończenia w postaci „Nothing Really Ends”. Motyw przewodni kojarzący się z jakąś przedwojenną piosenką, bezbłędnie budowane napięcie, delikatne dźwięki gitary akustycznej przeplatające się z wyciem gitary elektrycznej schowanej gdzieś z tyłu, narastający orkiestrowy akompaniament... No i te słowa, tak ważne dla wielu... Do you still love me/ Do I have a chance? Na “Pocket Revolution” dzieje się całkiem sporo, jak to w eklektycznych latach zero-zero stało się już tradycją. Solidne gitarowe wymiatanie sąsiaduje z elegancko dozowaną melancholią, a pulsujący, niemal taneczny rytm idealnie komponuje się w finezyjną konstrukcją multiplikowanych w nieskończoność ścieżek poszczególnych instrumentów.
Ta płyta może i nie wnosi niczego nowego do wizerunku dEUS, jest najbliższa rockowej tradycji ze wszystkich albumów zespołu, ale może właśnie dzięki temu brzmi tak świeżo i soczyście?