Franz Ferdinand
You Could Have It So Much Better
[Domino; 3 października 2005]
Podstawowym pytaniem, pojawiającym się przy drugim Franz Ferdinand, jest czego po tej płycie należało się spodziewać. A więc czym tak naprawdę był wydany w lutym ubiegłego roku debiut zespołu. Powszechne zachwyty nad „Franz Ferdinand” niektórym kazały uwierzyć, że jesteśmy świadkami rodzenia się legendy naszych czasów. Innych zirytowały, kiedy odkryli, że w notowaniach krytyków epigoni prześcigają swoje pierwowzory. Prawda tradycyjnie leżała pośrodku – bardzo chwytliwe piosenki zasłużenie podbiły listy przebojów, ale w ich prostocie i jednostronności nie mogło być nic historycznego. Może poza „Take Me Out”, który na stałe wpisał się już w repertuary wszystkich chłopców majstrujących przy płytach na indie-imprezach i jest doprawdy klasycznym singlem bieżącej dekady.
OK, OK, pora może odpowiedzieć na pytanie ze wstępu. Obrońcy zespołu zgodnie twierdzą, że cokolwiek FF by nie wydali, i tak znaleźlibyśmy coś, żeby się przyczepić. Ja traktuję problem z drugiej strony. Tak naprawdę nie wiem, co musiałaby nagrać ta czwórka istotnie sympatycznych Szkotów, żeby nie wywołać kolejnego potoku entuzjastycznych ocen i meksykańskiej fali. Jeśli „Do You Want To” nie jest wystarczającym powodem do poddania ich krytyce, to co będzie? Po rock’n’rollowym wstępie w stylu wczesnych The Beatles utwór przeradza się w połączenie autoplagiatu z parodią dotychczasowego dorobku. To ewidentny gniot, najsłabszy numer w zestawie i niemiła niespodzianka po dobrze rokującym otwarciu. „The Fallen” ma bowiem odpowiednią dynamikę, zadziorny riff. Jest naprawdę blisko bycia godnym następcą „Jacqueline”. Dużo korzystniej od „Do You Want To” prezentuje się też drugi singiel – „Walk Away” – bodaj najsilniejsza nowa broń Franz Ferdinand, trafiająca w dziesiątkę już od pierwszych sekund thecoralowego riffu.
Ciąg dalszy „You Could Have It Some Much Better” jest, jak przystało na Szkotów, również w kratkę. I to nie tylko pod względem poziomu. Stylistycznie utwory można podzielić na dwie grupy. Powtórki z pomysłów oklepanych na debiucie: udane bardziej („What You Meant”, „This Boy”), mniej („I’m Your Villain”) lub wcale („Well That Was Easy”, „You’re The Reason I’m Leaving”), a także kompozycje, którymi podpierać się będą wszyscy zwolennicy mocno naciąganej teorii o muzycznym progresie Franz Ferdinand. Istotnie, Kapranos z kolegami ruszyli się z miejsca, ale jest to wolta tak mało odważna, że prawie niezauważalna. I to raczej w tył. Z rozgrzanych parkietów nowojorskich klubów końcówki lat siedemdziesiątych wylądowali bowiem w samym środku wcześniejszej dekady. Tak, od nawet ładnego „Eleanor Put Your Boots On” śmierdzi Beatlesami na kilometr, ale zaraz, czy to już nie jest zarzut? Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych był. Podobnie sprawa ma się z „Fade Together”, na którego wysokości płyta funduje nam trzyminutową drzemkę i pozwala pozostać w tym stanie do samego końca, bo „The Outsiders” na finał ciągnie się jak guma w majtkach, podczas gdy wyraźnego pomysłu ma na półtorej minuty.
Nie wątpię w komercyjny triumf „You Could Have It So Much Better”. Natomiast wbrew całemu podgrzewaniu atmosfery i wmawianiu nam różnych rzeczy, to płyta zupełnie nieważna. Nieważna już przez pryzmat muzyki, bo prędzej czy później każdy swoją porcję Blondie, Talking Heads, XTC, Josef K i Orange Juice w życiu usłyszy. Nie jest też żaden z albumów Franz Ferdinand istotny w tym sensie, w jakim było chociażby „Definitely Maybe” czy „The Stone Roses”. Nie buduje nowego, silnego ruchu w brytyjskiej muzyce, nie skupia wokół siebie znaczącej społeczności, która za dekadę gotowa będzie uznać go za płytę swojego życia. Może poza kilkoma małolatami, którzy chcą sobie potańczyć w weekend przy melodyjnych piosenkach. Ale i oni, prędzej czy później, dorosną, pójdą na studia i dotrą do o wiele bardziej inspirującej muzyki. Come On, You Should Have Known It So Much Better, Franz Ferdinand.