Ocena: 9

Bonnie Prince Billy & Matt Sweeney

Superwolf

Okładka Bonnie Prince Billy & Matt Sweeney - Superwolf

[Domino; 17 stycznia 2005]

Fani Bonniego mieli prawo czuć lekki niepokój. Ostatnim wielkim albumem brodacza był „Easy Down The Road”, kolejne, choć wyraźnie wybijające się ponad średnią, nie sięgały poziomu tego krążka (o „I See Darkness” nie wspominając). „Master And Everyone”, jego najbardziej kameralne i minimalistyczne dzieło, w porównaniu z wcześniejszą twórczością uderzało brakiem wyrazistych melodii; z kolei sens wydania „Greatest Palace Music” (nowych wersji piosenek Palace Brothers i Palace Music) był wątpliwy i trzeba przyznać, że wydawnictwo to nie mogło spełnić oczekiwań wobec twórcy tej klasy. Czym więc miał być „Superwolf’? Kolejną próbą? Ostatnią szansą? Przesada, wszak Książę tak naprawdę słabego albumu jeszcze nie nagrał. Ale na pewno sprawdzianem.

Zastanawiam się ile osób słuchających „Superwolf” traktuje ten album jak nowe dzieło Oldhama, marginalizując rolę Sweeneya. Zastanawiam się, bo sam się na tym łapię. Gdy myślę o tej płycie, w głowie mam przede wszystkim głos Księcia, jego jedyną i niepowtarzalną barwę, oddającą smutek, nostalgię, żal i pewnie jeszcze setki innych uczuć, których nie potrafię nazwać. Tak już pewnie musi być, że każdy kto zdecyduje się nagrywać album z tym panem musi być przygotowany na egzystencję w cieniu jego osobowości.

A przecież de facto Sweeney (dla niezorientowanych – kiedyś muzyk nieistniejącego Guided by Voices, a także gitarzysta m.in. Zwan) wprowadza zmiany w dosyć skonkretyzowanym muzycznym świecie Oldhama. Mam tu na myśli przede wszystkim ostrzejsze zagrywki gitarowe w otwierającym całość „My Home Is The Sea” czy nieco hałaśliwą końcówkę „Goat And Ram”. Co z tego? Tak naprawdę stanowią one jedynie ozdobniki, dodatki które na dobrą sprawę mógłby wprowadzić także sam mistrz. Jakby nie patrzeć, większość materiału wypełniają dźwięki subtelne, podkreślające kameralny wymiar całości. Taki jest chociażby przepiękny „Beast For Thee”, śpiewany na dwa głosy, czy następujący po nim „What Are You?” ze znamienną frazą: you say I’m evil, you know that I am stupid. Brak tu żywszych, folkowych momentów, jakie można było odnaleźć momentami na „Easy Down The Road”. Ale w sumie nie ma się czemu dziwić, gdyż za muzykę odpowiedzialny jest przede wszystkim Sweeney. Wydaje się, że dzięki temu Bonnie skutecznie odgrodził się od stylistyki country zaprezentowanej w odegranych na nowo kawałkach Palace Brothers. Dodać trzeba koniecznie, że „Superwolf” to dzieło wybitnie nocne.

Nie muszę chyba wspominać o intrygujących tekstach (to akurat u niego norma), podszytych smutkiem i często dotykających tematyki śmierci. Jest tak chociażby w utworze „Death In The Sea”, w którym wybrzmiewają słowa:

Someday I must die

It ain’t for me to know why

And I want to die in the sea

Jednak najbardziej przejmujący tekst jest jednocześnie najdłuższą opowieścią miłosną, przedstawioną oczywiście z perspektywy nieszczęśliwego kochanka. Mowa o utworze „Blood Embrace”; utworze, jakiego pozazdrości Oldhamowi pewnie niejeden artysta.

Does she test me, does she know

that I would never turn and go

but find another

if that's what she'd have me do?

Zadziwiające jak pasjonującą opowieść tworzy muzyk przy akompaniamencie zaledwie kilku powtarzanych w kółko gitarowych chwytów. Wszystko za sprawą interpretacji, podskórnego napięcia wyczuwalnego w głosie i w końcu emocjonalnej erupcji. Gdy dołączymy do tego umieszczony w środku, niemal filmowy, dramatyczny dialog, otrzymamy utwór wymykający się wszelkim ocenom.

Bonnie znowu jest klasą sam dla siebie. Nie ulega wątpliwości, że obecność i wkład Matta Sweeneya pomogła mu wrócić do formy godnej jego najlepszych dzieł. Jest jednym z najwybitniejszych bardów naszych czasów oraz przeciwieństwem takich twórców jak Sufjan Stevens czy Andrew Bird, którzy pławią się w brzmieniowym przepychu i różnorodności. Właściwie łączy ich w tej chwili tylko jedno – nagrali w tym roku fantastyczne albumy. Z tym, że tamci potrzebowali do tego skrzypiec, chórów, fortepianów, trąbek, wibrafonu itp., a autorom „Superwolf” wystarczyły zmęczone głosy i gitary. Fakt, że wyjątkowo pięknie brzmiące.

Mam nadzieję, że dzięki temu albumowi ustanie w końcu dziwne zjawisko, polegające na tym, że każdy kogo pytam o twórczość Oldhama odpowiada: znam – to ten od „I See A Darkness”.

Przemek Skoczyński (15 października 2005)

Oceny

Paweł Sajewicz: 8/10
Średnia z 11 ocen: 8,45/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także