The Dandy Warhols
Odditorium Or Warlords Of Mars
[Capitol; 13 września 2005]
Jedyne czego można być pewnym sięgając po każdą kolejną płytę The Dandy Warhols to wielki napis "Capitol" na krążku oraz książeczka pełna dziwacznych zdjęć muzyków, na których jak zwykle najefektowniej wypada Zia. Muzyczna strona przedsięwzięcia pozostaje tajemnicą do momentu uruchomienia cd. Zagadce towarzyszy jedna tylko podpowiedź: nie będzie tak jak poprzednio.
Idąc wizualnym tropem, zwartości "Odditorium" można domyślać się po okładce. Napis charakterystyczną czcionką znaną wcześniejszych dokonań nie przywołuje skojarzeń z "Welcome To The Monkey House". Zabawne, że to właśnie na froncie płyty najmniej nawiązującej do albumu ze słynnym bananem Warhola, pojawia się odpowiednio spreparowany owoc. A więc koniec z popowym eksperymentem? Tak. Miejscami udany (chociażby "You Were The Last High", którego współautorem jest Evan "co nie lubi Corgana" Dando), nie spełnił jednak oczekiwań fanów. Dość radykalna zmiana stylistyki nie przypadła do chyba gustu samym artystom. Po raz pierwszy w historii The Dandy Warhols mamy do czynienia z albumem, który w dużym stopniu nawiązuje do wcześniejszych płyt.
Po pierwszych dwustu czterdziestu sekundach dziesięciominutowe, nieodległe od "Godless" (trąbki, trąbki) "Love is the New Feel Awful" zmienia się nie do poznania. Muzycy żonglując poszczególnymi, zagranymi wcześniej motywami tworzą zaprzeczenie klasycznego "wyciszenia" utworu. A może to kpina z rozbudowanych wstępów w przydługich i schematycznych piosenkach? Niewiele krótszy (7:32), rytmiczny "Easy", rozwija dopiero pod koniec swoje związki z "Trzynastoma Historyjkami". Potem jest to na co czekają (???) osoby znające zespół Taylor-Taylor'a jedynie z żelaznych pozycji repertuarowych. Zagrany "na żywo, ale w studio" i podany raczej na akustycznie ze znaczącą domieszką "dętych" "All the Money or the Simple Life Honey" pewnie niedługo pojawi się w radiu.
W dalszej części płyty The Dandy Warhols zanurzają się na chwilę w "kowbojskości" "Thirteen Tales From Urban Bohemia" w najkrótszym na płycie (pomijając muzyczny żart "Did You Make A Song with Otis") "The New Country". Ryzykują karkołomne (kto dziś jeszcze przepada za takimi mantrami?), dwuczłonowe "Holding Me Up" (mistrzostwo świata w budowaniu pozornie monotonnych i zarazem niestandardowo chwytliwych utworów siedmiominutowych). Miksują szalony koktajl zniechęcenia i przebojowości w zapętlonym przez bas i nieco nadmierną produkcję "Everyone is Totally Insane". Wreszcie zespół prezentuje obowiązkowy na wszystkich płytach szlagier. Już po pochodzie perkusji we wstępie wiemy, że "Smoke It" trafi do kanonu utworów grupy. Potem jest jeszcze lepiej. Talerze, gitara prowadząca, backing vocals i "here we go". Wszyscy razem: bracia, siostry, matki i siostry innych matek, tańczymy.
Gest Kozakiewicza w stronę ignorantów dostrzegających w zespole jedynie plagiatorów stanowi "Down Like Disco". Szubrawcy postrzegający twórczość The Dandy Warhols przez pryzmat tego czy w "Bohemian Like You" jest więcej "Małej Dziwki" czy "Gimme Shelter" ze zdziwieniem odkryją, że Warholsi garściami czerpią z ... samych siebie. Pozycja numer 10 na "Odditorium" to szybszy "Minnesoter". Tam była "Minnesota", tu jest "Kalifornia", tam był może bardziej zabawny tekst, "Down Like Disco" na pewno jest electrified, chórki są i tu i tam.
Czyli, "this is their best yet"? Łatwo dojść do takich wniosków unikając bezpośredniej konfrontacji z poprzednimi albumami. Porównanie z "Welcome To The Monkey House" wypada zdecydowanie na korzyść tegorocznego wydawnictwa. Sparing w odstępie jednego odtworzenia z "Thirteen Tales From Urban Bohemia" sprawia, że obywa się bez nokautu, ale "Warlords of Mars" wyraźnie przegrywają na punkty. Co do "Come Down", wszystko zależy od sędziów. Ci preferujący bardziej zwartą formę całości "wydrukują" remis ze wskazaniem na piąty album. Tak czy inaczej mimo upływu dziesięciu lat dalej aktualne jest hasło: "Dandys Rule, Ok?".