Ocena: 9

Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra & Tra-La-La Band

Horses In The Sky

Okładka Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra & Tra-La-La Band - Horses In The Sky

[Constellation; 22 marca 2005]

Filar montrealskiej sceny skupionej wokół wytwórni Constellation i jej najbardziej znany przedstawiciel, Godspeed You! Black Emperor, nie nagrywa od trzech lat. Jego współzałożyciel i trybun, Efrim Menuck, skupił się więc na kolejnym swoim projekcie, który stał się, wskutek ciągłych zmian nazwy, znany po prostu jako Silver Mt. Zion.

Początkowo zespół był tylko kameralną odskocznią od GYBE!, pozwalająca Efrimowi na samodzielne rozwijanie swoich zdolności kompozytorskich. Nowa płyta grupy również jest kameralna. Ale już nie w taki sposób, jak, uważany przez wielu za największe jej dokonanie, debiut "He Has Left Us Alone But Shafts of Light Sometimes Grace the Corners of Our Rooms". Pięć lat temu pomysły Efrima wciąż jeszcze nie różniły się wiele od tego, co tworzył wspólnie z przyjaciółmi w ramach Godspeed You Black Emperor!, zaś ich bardziej intymny charakter wynikał z samej natury małego, trzyosobowego wówczas projektu. Dziś trzon Silver Mt. Zion stanowi siedmiu zgranych muzyków, którzy nie raz już zdążyli udowodnić, że tworzenie potężnych, pełnych przestrzeni dzieł nie sprawia im najmniejszego kłopotu. I jeśli decydują się tego nie robić, to ze względów czysto artystycznych. Mozolne budowanie crescend przestało być dla nich celem samym w sobie, a stało się jednym z wielu dostępnych środków ekspresji twórczej. Środkiem wykorzystywanym rzadko - "Horses in the Sky" to głównie muzyka prosta, minimalistyczna w treści, pełna zgrzytów, pisków i nakładających się na siebie monotonnych, prostych partii instrumentalnych. Muzyka płytka, szorstka i klaustrofobiczna.

A przy tym bardzo różnorodna. Prosta, stonowana ballada (tytułowe "Horses in the Sky") sąsiaduje tu z agresywnymi eksperymentami sięgającymi granic zwykłego hałasu ("Teddy Roosevelt's Guns"). Cichy śpiew przy ognisku ("Hang On to Each Other") - z potężną ścianą dźwięku ("Ring Them Bells (Freedom Has Come and Gone)"). Ponury, powolny walc ("Mountains Made of Steam") - z opętańczym żydowskim tańcem ("God Bless Our Dead Marines"). Po raz pierwszy słychać zresztą, w rozsianych po całej płycie fragmentach melodii, jak bliski sercom członków zespołu jest żydowski folklor. Nic w tym dziwnego - sam Efrim jest Żydem i wielokrotnie przyznawał się w wywiadach do swoich inspiracji kulturą przodków. Inni - Thierry Amar i Jessica Moss - założyli niedawno grającą tradycyjną muzykę klezmerską kapelę Black Ox Orkestar. Właśnie z tej ostatniej trafił do składu Silver Mt. Zion jego najmłodszy stażem członek – Scott Gilmore, ostatecznie pieczętując rozpoczęty na "This Is Our Punk Rock..." zwrot grupy w kierunku folku. Folku zapuszczonych przedmieść i betonowych równin, folku brudnego, skażonego punkową estetyką - ale mimo wszystko bliskiego duchowo tradycyjnej muzyce ludowej. Być może bliższego, niż jakakolwiek muzyka powstała w ciągu ostatniego półwiecza. Wczesne płyty zespołu były rewolucyjnymi odezwami przesiąkniętymi duchem dziewiętnastowiecznego ruchu anarchistycznego. "Horses in the Sky" to pokorny, wiejski fatalizm, bezsilna złość na rzeczy, których prosty człowiek nie może zmienić.

Nie byłoby to zapewne możliwe bez innej, może nawet ważniejszej zmiany, jaka zaszła w estetyce grupy - oparciu kompozycji w całości na partiach wokalnych. Znów drogę wytyczył tu nagrany z towarzyszeniem amatorskiego chóru "This Is Our Punk Rock...". Tam jednak chór wciąż jeszcze był tylko jednym z instrumentów, zaś wokale Efrima pojawiały się tylko w centralnych partiach utworów, dając się zagłuszać muzyce i szybko jej ustępując. Tym razem Efrim śpiewa niemal bez przerwy, a jego głos, choć nadal pod względem technicznym fatalny – nabrał nie słyszanej wcześniej siły i pewności. Kiedy tylko mogą, wspomagają go też pozostali członkowie zespołu. A mogą często - uproszczenie warstwy aranżacyjnej i kompozycyjnej co rusz pozwala im odłożyć instrumenty i, śpiewając wraz z nim, nadać dodatkowej głębi ponurym, dramatycznym tekstom.

Teksty na "Horses in the Sky" są integralną częścią płyty, jednak nie dominują nad muzyką. Wyjątkiem jest tutaj, zdecydowanie najlepszy literacko, utwór tytułowy, w którym Efrim, przeistaczając się w prawdziwego folk-rockowego barda, kreśli przy cichym akompaniamencie gitary obraz tragicznego stanu ducha współczesnego człowieka, mieszając fantastyczne alegorie z do bólu celnymi opisami strzępków rzeczywistości ("A nasze szkoły przypominają więzienia / a więzienia galerie handlowe"). Poza tym teksty i muzyka raczej uzupełniają się nawzajem, wchodząc w specyficzną symbiozę. Nasuwającym się natychmiast

przykładem jest tutaj "Hang On to Each Other", gdzie wspólny, chóralny śpiew całego zespołu nadaje nową siłę prostym wersom o prostym przesłaniu - "trzymajmy się razem".

Jednak niewiele rzeczy jest tu tak oczywistych. Jak w rozpoczynającym płytę "God Bless Our Dead Marines", którego trzon tworzy gniewna, antywojenna odezwa stająca się, gdy Efrim zaczyna wymieniać straconych przyjaciół, studium alienacji jednostki. Kiedy w końcu muzyka cichnie, pozostaje z niej tylko cicha, żałosna skarga:

When the world is sick, can't noone be well,

But I dreamt we was all beautiful and strong

Wtedy powoli, jeden po drugim, zaczynają dołączać do Efrima pozostali członkowie zespołu, powtarzając jak echo jego słowa, aż płaczliwy lament zmienia się w potężny, trójgłosowy kanon, naprawdę silny i naprawdę piękny. Wyznanie własnej słabości staje się nagle gloryfikacją wspólnoty międzyludzkiej, pocieszeniem, że nikt nigdy nie zostaje sam. Wszystko to wyrażone nawet nie tyle bez słów, co wręcz wbrew śpiewanemu tekstowi.

I właściwie już w tamtej chwili wiadomo, że mamy do czynienia z dziełem wielkim. Nawet, jeśli Silver Mt. Zion chce jednak stawiać więcej pytań, niż odpowiedzi, nawet jeśli w kończącym płytę "Ring Them Bells" zrównuje ów promyk nadziei z ziemią za pomocą tego samego zabiegu, opatrując tekst o przechodzeniu przez ciężkie czasy razem ponurą muzyką i zimnym, zniechęconym głosem Efrima. Nawet, jeśli reszta płyty, choć i tak znakomita, po prostu nie może się już z tym krótkim fragmentem równać. Wspomnienie pozostaje. Efrimowi i kolegom udało się właśnie osiągnąć poziom, na który najbardziej monumentalne instrumentalne nagrania GY!BE wznieść się nie mogły nigdy.

Mamy oto przed sobą najważniejszą płytę we wcale nie tak krótkiej historii grupy. I jeden z najważniejszych albumów obecnej dekady. Amen.

Michał Michalski (4 października 2005)

Oceny

Jakub Radkowski: 6/10
Piotr Wojdat: 6/10
Średnia z 22 ocen: 8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także