Clap Your Hands Say Yeah
Clap Your Hands Say Yeah
[self-released; 25 kwietnia 2005]
Clap Your Hands Say Yeah – say yeah zmarnowanym szansom już na debiucie, say yeah moim pogrzebanym nadziejom. Prywatnym jedynie, bo wszyscy SĄ przecież zachwyceni, a przynajmniej Pitchfork, który tej kapeli bez kontraktu zafundował potężny hype. Mając takiego wokalistę nie można zrobić furory grając fajne indie-piosenki. Tu aż się prosi by do tej nieskrępowanej ekspresji wokalnej dodać coś bardziej eksperymentalnego, coś co uczyniłoby z nich Pop Group XXI wieku czy choćby kaprala Emobeefhearta!
Zapędziłem się.
Bo prawdą jest, że „Clap Your Hands Say Yeah” to trochę takie pitu-pitu a la TV On The Radio. Dużo pomysłów, niecodzienny wokal i namiastka ambicji mają zrekompensować rzeczywistą wtórność. W recenzjach padają nazwy wielu artystów, ale właściwie najcelniej charakteryzującym stwierdzeniem jest „Byrne’owski wokal”, bo reszta to składowa wielu elementów, z których najbardziej słyszalnym jest wyraźna, prosta sekcja rytmiczna rodem z „Funeral”. Tyle, że debiut Arcade Fire był w istocie pogrzebem dla każdej kapeli, która będzie chciała iść w ich ślady szukać szczęścia w ekshibicjonistycznym, podniosłym wokalu i emocjonalnym charakterze progresji, tematów, aranżacji. Kanadyjczycy weszli z takim impetem, że zagospodarowali całą tę przestrzeń i świat podbili właśnie swoją dynamiką, zdolnością do wyeksponowania swoich najsilniejszych kart, bo część kompozycji mieli nawet słabszych niż CYHSY! Nowojorczycy na szczęście nie zawsze idą w tę stronę, nie chcą być numerem dwa, a jak uczą nas komentatorzy sportowi pamięta się tylko zwycięzcę. Jeśli więc w tak wielkim stopniu słyszymy Arcade Fire to bardziej jest to efekt wrażenia, jakie zrobili na nas twórcy „Funeral” niż zamierzonej zrzynki.
Ale dość o nich.
Bo prawdą jest, że „Clap Your Hands Say Yeah” jest ciekawsze niż grupa z syntezatorami i Murzynem. Naprawdę sporo tu świetnych piosenek. Lubię bas w „Let The Cool Goddess Rust Away”. Podobają mi się breedersowskie w wyrazie „Over And Over Again” czy „The Skin Of My Yellow Country Teeth”. Piątka z plusem za rozegranie „Is This Love”, a niewiele gorsze jest „Details Of The War”, zaczynające się jak „You’re Gorgeous” Babybird. „Gimme Some Salt” hipnotyzuje klawiszowym tematem, gitarami uderzają w „Is This Home On Ice”. Za utwór dla grupy kluczowy najczęściej uznaje się ostatni, „Upon This Tidal Wave Of Young Blood”. W zasadzie jest to słuszne. Niby wszystko mi się podoba.
O co więc walczę?
Mam prawo jako recenzent wybrać punkt widzenia, najistotniejszy dla tego, co w muzyce jest dla mnie w tej chwili ważne. Więc jeśli zespół ma garb, to już mogę w nim widzieć wielbłąda i rozczarować się, gdy okazuje się, że nim nie jest. A z drugiej strony, dobre melodie przestają powoli być jakimś szalonym atutem, kiedy poprawnej muzyki jest całe mnóstwo. Jednak wciąż wierzę, że nie poprzestaną na tytule ciekawostki roku i nagrają coś autentycznie ekstrawaganckiego, na miarę przynajmniej „Blueberry Boat”.
Zapędziłem się?