The Magic Numbers
The Magic Numbers
[Heavenly; 13 czerwca 2005]
Jeżeli wschodzące brytyjskie zespoły wrzuca się do przepastnego worka „Ones To Watch”, The Magic Numbers należałoby raczej określić „Ones Difficult To Miss”. Nie chodzi tu o pozorną anty-aparycję formacji (jak widać nie tylko wygłodzone lumpy zakładają dziś zespoły), która nieoczekiwanie urasta do rangi jednego z kluczowych czynników ich sukcesu. Jakby to ująć, Magiczne Numerki to stanowiąca antytezę współczesnego bandu rodzina sympatycznych misiów, rozsiewających wokół siebie aurę przyjaznego ciepła. Miś-wokalista Romeo wygląda na gościa, który nie skrzywdziłby muchy, a jego wszechobecny, szeroki na pięćdziesiąt dwa zęby uśmiech automatycznie zaraża szczerym optymizmem. Dodajmy do tego powód założenia zespołu. Jak podają sami muzycy bodźcem do połączenia sił stały się... piosenki. Dobre, chwytliwe piosenki, zamknięte dotychczas w sypialnianych szufladach. Efekt: z pozoru nieprzystosowany do wymogów rynku projekt okazuje się być ogromnym sukcesem, a debiut sympatycznej czwórki sprzedaje się lepiej niż ostatnia płyta Oasis.
Aura otaczająca muzyków przekłada się na intuicyjne zaufanie do ich materiału. The Magic Numbers sprawiają wrażenie kapeli, która nie wcisnęłaby nam płytowego kitu, a ich debiut zdaje się być muzycznym ucieleśnieniem wizualnego wrażenia. Potwierdza również, że formacji najwyraźniej się nie spieszy. Piosenki z „The Magic Numbers” pełne są nieprzyjaznych radiu nastrojowych przestojów, rozciągających je do czterech, pięciu i więcej minut. Tak jakby muzykom bardziej zależało na przekazaniu odpowiedniej atmosfery grania, niż zmieszczeniu się w formacie radio edit. Krok dalej i wyobrażamy sobie zespół na wyłożonej dywanem scenie małego pubu, odgrywający kolejne piosenki według albumowej chronologii. Gdyby powolnie sączący się „Which Way To Be Happy” znalazł się w repertuarze każdego innego zespołu, uznalibyśmy go prawdopodobnie za wypełniacz. Jednak Numerki są inne. Numerkom takie numery uchodzą płazem.
Do poszukujących bardziej energetycznych wrażeń szeroko uśmiechają się „Forever Lost”, „Love Me Like You” i „Long Legs”. Jeśli miarą dobrej letniej piosenki byłby wysypujący się z głośników plażowy piasek, to po wysłuchaniu tych trzech wyszłaby wam wydma w Łebie. Ostrzec należy oceniających płyty na podstawie singli, bo na „The Magic Numbers” nie zawsze jest tak optymistycznie. Kiedy tylko zachodzi słońce, instrumenty dryfują w stronę bluesującego country, a Romeo śpiewa o utraconej miłości: One more drink and I’ll be fine / one more drink will take you off my mind. Wtóruje mu anielski głosik siostry Michelle, której kwestie tworzą niekiedy urokliwe sedno kompozycji („I See You, You See Me”). Nastrojowe, leniwe fragmenty skutecznie utrudniają obnażenie wszystkich atutów wydawnictwa przy pierwszych kilku przesłuchaniach. Czas zdaje się być Magic Numbers na rękę, znaki na niebie i ziemi wskazują, że zostaną z nami na dłużej. Przyszłość wyspiarskiej muzyki już dawno nie wydawała się taka... magiczna.