Ocena: 6

(Smog)

A River Ain't Too Much To Love

Okładka (Smog) - A River Ain't Too Much To Love

[Drag City; 31 maja 2005]

Smog czyli różnorodność? Smog czyli stylistyka Lo – Fi? Smog czyli nieprzeciętna wyobraźnia? Zapomnijcie. Jak brzmi Smog A. D. 2005? Ano brzmi niczym... Bonnie Prince Billy, choć pewnie mniej melodyjnie.

Ta płyta początkowo szczerze mnie zauroczyła. Zachwyciłem się tym zmęczonym głosem, przywołującym najlepsze solowe dokonania Lou Reeda; zadurzyłem się w prościutkich melodiach, z udziałem jedynie gitary czy pianina; smutnych tekstach o miłości, braku miłości, samotności. Iluż to już outsiderów mieliśmy w historii? Sporo, ale tych dobrych nigdy za wiele. Jednak już po kilku przesłuchaniach uświadomiłem sobie kilka wątpliwości, jakie niesie ze sobą obcowanie z tym albumem. Po pierwsze - Bill Callahan tak zagłębia się w stylistyce innych wykonawców, że na dobrą sprawę mało w tym wszystkim jego samego. Jest i Johnny Cash, jest Lou Reed, jest wreszcie Tom Waits czy wspomniany Bonnie Prince Billy. Ok., może się czepiam, ale od twórcy „Julis Cesar” czy „Wild Love” mam chyba prawo wymagać więcej. Problem drugi - oszczędność brzmienia. Nieprawda – krzyknie ktoś – to przecież może być cnota! Zgadza się, tylko że nie w tym przypadku. Callahan zbyt chyba ufa swym obecnym możliwościom kompozytorskim, bo gdy uczepi się jednego motywu tworzy na nim cały utwór. By nagrywać takie rzeczy i by były one mimo to fascynujące, motywy te musza być nieprzeciętne, tym razem niestety tak nie jest. No i trzeci zarzut - chyba najważniejszy - długość tych (było nie było) pieśni. Nie wiem czemu artysta upiera się by np. taki „Running The Looping” albo „Let Me See The Colts” przeciągać prawie do siedmiu minut. Rozumiem, że muzyka w większości utworów tu zamieszczonych ma być podporządkowana opowiadanej historii (toż Callahan jawi się tu niemal jako bard – Dylan), nie może to jednak odbywać się kosztem samych utworów. Słowem – głupio jest gdy słuchacz stwierdza, że trochę się nudzi, a takich momentów jest na tym albumie kilka.

Czego się najbardziej obawiam? Że po ten krążek prawie nikt nie sięgnie, bo jeśli będzie chciał dźwięków spod znaku alt. country, które miałyby ukoić jego ból, to posłucha raczej dokonań Willa Oldhama lub Lambchop. Jeśli natomiast zdecyduje się już na „A River Ain’t Too Much To Love”, to może nie ustrzec się sytuacji, w której po pierwszym przesłuchaniu (przerywanym krótkimi drzemkami) odłoży go na półkę, by nigdy już do niego wrócić. No dobra, skoro więc tyle minusów to skąd te obawy? Bo to wcale nie jest zły album; może nawet na swój sposób piękny. Wystarczy spełnić kilka warunków. Musi być środek nocy, musi być z oknem wichura i trzeba czuć się - że tak powiem - podle. Jest jeszcze druga ewentualność - trzeba takie granie po prostu kochać, a wtedy mimo wielu niedoskonałości smakuje się ten album jak najlepsze ciacho. Bo w gruncie rzeczy jak nie lubić faceta, który przy akompaniamencie gitary mruczy:

I left my mother

I left my father

I left my sisters too

Left them standing on the banks

And they pulled me out

Of this mighty mighty river

I am a rock

Bottom riser

And I owe it all to you

Nie musze chyba dodawać, że gdy piszę tę recenzję z głośników wydobywa się głos tego gościa, jest druga w nocy, a za oknem deszcz...

Przemek Skoczyński (19 sierpnia 2005)

Oceny

Tomasz Łuczak: 7/10
Kasia Wolanin: 5/10
Średnia z 4 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także