Coldplay
X&Y
[Capitol; 7 czerwca 2005]
Naprawdę nie rozumiem skąd się bierze oczekiwanie, aby Coldplay nagrywali albumy wpisujące się w nurt muzyki alternatywnej. Zapewne wiele osób nie zauważa faktu, że pierwsza część określenia "indie-popowy" to wobec tego zespołu stwierdzenie bardzo nieprecyzyjne, by nie rzec, błędne. Nie chodzi mi tutaj o popowość (popularność) w znaczeniu zawrotnych liczb sprzedanych kompaktów, ale o samą muzykę. Wydaje mi się, że kierowanie wobec grupy Chrisa Martina postulatów nie ograniczania się do wypróbowanych patentów na kompozycje oraz poszukiwania nowych dróg artystycznego rozwoju zakrawa na niewłaściwe klasyfikowanie dokonań Coldplay.
Singiel "Speed of Sound" wyjaśnia na jakich obszarach muzycznych Brytyjczycy czują się najlepiej. Utwór powinien posiadać podtytuł "po co coś zmieniać, jeśli to dobrze działa". Jeśli ktoś nie kojarzy tej piosenki z wiadomym przebojem z poprzedniej płyty, to w jego wypadku konieczna jest konsultacja laryngologiczna. Martin bardzo się postarał, aby słuchacz nie zapomniał, że obcuje z dziełem Coldplay. Autopastisz będący znakiem charakterystycznym płyty właśnie w jej siódmym fragmencie osiąga apogeum. Są jednak dwie piosenki, w których zespół nie kopiuje własnej twórczości. "White Shadows" oraz "Low" rytmem i aranżacją przypominają niektóre z lekko dyskotekowych dokonań norweskiego A-ha. Poza tym otrzymujemy porcję poprawnie wyprodukowanych kompozycji, których pierwowzory dobrze znamy z "A Rush of Blood To The Head" i "Parachutes". W raczej niesinglowych utworach pokroju "Til Kingdom Come" czy "A Message" prym wiedzie gitara akustyczna, lub klawisze ("What If"). Natomiast z pomieszania brzmienia tych instrumentów, wzbogaconych częstokroć dominującymi partiami elektrycznych sześciostrunowców zbudowane są pozostałe piosenki. Nie należy zapominać o aranżacji tła każdej z kompozycji. Kiedy nie można za długo męczyć słuchacza tą samą melodią, sytuację ratuje wokalista swoim charakterystycznym głosem lub właśnie rzeczona aranżacja. Zazwyczaj jest nią po prostu nakładanie się na siebie uprzednio rozdzielonych motywów. Jeśli chodzi o rytmikę, to utwory na "X&Y" są zróżnicowane. Piosenki charakteryzujące się zmiennym tempem to "The Hardest Part", dzięki rażącym banałem klawiszom, stanowiący największą porażkę kompozytorską na tym albumie oraz nudnawy "Twisted Logic". Ciekawiej (mam na myśli większe prawdopodobieństwo zaistnienia w radiu) wypadają szybsze "Square One", "Talk", "Swallowed In The Sea" oraz powoli rozwijające się "Fix You" i "X&Y".
Nie spodziewajmy się po Coldplay ambitnych kompozycji czy nieszablonowych rozwiązań w konstruowaniu intrygujących albumów. To po prostu nie ich resort. Zawsze byli "zespołem od ładnych piosenek" a fakt, że może poza kilkoma wyjątkami nie były one oryginalne, nie zmienia diametralnie odbioru twórczości grupy. Wracając do początku tych wywodów przypominam, że klasyfikuję tą płytę jako album popowy. Jako zbiór niezobowiązujących utworów, które umieszczane w playlistach popularnych rozgłośni radiowych nie zmuszą mnie do przełączania na inną stację. "X&Y" to niewymagający przerywnik pomiędzy kontemplacją dzieł o nieporównywalnie większym poziomie artystycznym, którym trzeba poświęcić więcej uwagi. Jakkolwiek nie polecam nikomu, aby swoja przygodę z poznawaniem dokonań Martina i kolegów rozpoczął od ostatniej pozycji w ich dyskografii, to szczerze rekomenduję ten album dotychczasowym fanom. Zapewne tylko kilka procent z nich będzie nim rozczarowanych.