The National
Alligator
[Beggars Banquet; 12 kwietnia 2005]
OK, powiedzmy sobie szczerze, że można nie znać dwóch poprzednich albumów The National i mieć zarazem czyste i spokojne sumienie. Nagrania tej grupy reprezentowały dość wysoki poziom, lecz obowiązku ich przesłuchania nie było, nie ma i nie będzie. Brakowało im waloru ponadczasowości - istniały "tu i teraz", były tymczasowe, bardzo utylitarne. Zestawienie skrzących ciętym dowcipem rockowo-folkowych ballad z jedwabnym wokalem Matta Berningera nie dla wszystkich okazało się zresztą pociągające, atrakcyjne i zrozumiałe. Brakowało czegoś jeszcze wtedy nieokreślonego. Czegoś, co mogłoby zadecydować o wiarygodności The National jako zespołu znaczącego coś więcej niż tylko autora dwóch ciepło przyjętych krążków.
"Alligator" buduje dla The National schron przed inwazją naleciałości, które do tej pory uporczywie wyprowadzały go z równowagi. I choć w ten sam sposób sentymentalny i zgorzkniały, to już jednak zupełnie inny zespół niż ten z "The National" lub "Sad Songs For Dirty Lovers". Wreszcie znajdujemy tu więcej "cukru w cukrze", czyli w końcu The National jest bardziej nabity The National, niż Nickiem Cave'm, Tindersticksami czy Red House Painters. Okazało się, że oprócz tendencji do komponowania kolejnych smutnych piosenek dla rozpustnych kochanków, członkowie zespołu mają skwapliwie ukrywany dotąd talent do ubarwiania tego typu skostniałych konstrukcji. Już od pierwszych minut przekonujemy się, że inspiracje country i folkiem znacznie osłabły na sile. Żaden z gatunków nie przeważa teraz na szali. Bo w "Lit Up" usłyszeć można echa REM, w "City Middle" uwspółcześnionego Vana Morrisona, a chwilami The National przypomina nawet Eels, czy też z innej beczki - Counting Crows. W tym niejednoznacznym miksie gatunków zespół potrafi odnaleźć wspólne motywy i związać je swoją własną interpretacją. Nie oszukujmy się, że "Alligator" wprowadzi w świat rocka zarzewie rewolucji (bo czy to jeszcze możliwe?). Kolejne piosenki schematyczności i sztampy boją się jednak jak ognia. Dopóki nie przesłuchamy całego albumu trudno będzie uwierzyć, że każda z nich jest dopracowana aż do granic możliwości. Chciałoby się powiedzieć, że aż do przesady, bo kto to widział ostatnio album pozbawiony wypełniacza? W każdej z kompozycji czeka tu jakaś niespodzianka: zawieszenie nastroju, nagły wybuch energii lub zwrot w zupełnie nieznanym kierunku. Falowanie klimatu w "Mr November" albo artystyczny bałagan na końcu "Secret Meeting". Plastyczny, niezmienny rytm w "Looking For Astronauts" albo pomysłowa aranżacja "Friend Of Mine". Nie muszę chyba wymieniać dalej. Liryka Berningera również nabrała mocy. Czasami z tekstów sączą się alegorie, starające się sprowadzić słuchacza wprost na tory myślowe autora. "I've got a secret meeting in the basement of my brain". Innym razem wszystko powiedziane jest wprost. "Karen, put me in a chair, fuck me and make me a drink". Podkreślana jest "amerykańskość", lecz nie jest to Ameryka, którą znamy z hollywoodzkich filmów. "You know you have a permanent piece/ Of my medium-sized American heart". Wydaje się też, że nie unikają tematu popkultury. "Throw from your window your record collection/ They all run together and never make sense". "All the most important people in New York are nineteen". Zaraz zaraz, jaka jest średnia wieku The Strokes?
Praca włożona w nagranie dwóch poprzednich albumów i zdobyte w ten sposób doświadczenie zaprocentowało w pierwszym ważnym krążku The National. Nowojorczykom udało się przede wszystkim wypracować własną dźwiękową wymowę i ustabilizować swój styl. „Alligator" jest jednym z tych albumów, którym ząb czasu nie jest straszny. Przyjemność słuchania go za kilka lat nie będzie mniejsza od tej, którą odczuwa się dzisiaj.