The Go-Betweens
Oceans Apart
[Lomax; 25 kwietnia 2005]
„Nowi Go-Betweens są innego rodzaju zespołem niż my w latach osiemdziesiątych. Tutaj sekcja rytmiczna ma pozostawać w tle i nie wchodzić w paradę wokaliście”. Tak wypowiedział się kilka miesięcy ex-basista australijskiego zespołu, Robert Vickers, potwierdzając obiegową opinię o zreformowanych TGB, jakoby mieli być duetem gwiazd z muzykami akompaniującymi. Tymczasem dzięki trzeciemu z post-reaktywacyjnych krążków zespół uwalnia się od tej przypinanej mu, nieco lekceważącej etykietki. Otwierający „Here Comes A City” brzmi bowiem lepiej niż jakikolwiek inny ich utwór licząc od 1988 roku. Napięta kompozycja przypomina nieco „Life During Wartime” Talking Heads, ale lirycznie to Robert Forster w pełnej krasie (Why do people who read Dostoyevsky look like Dostoyevsky?). Wkład Adele Pickvance ujawnia się w chórkach i znakomitym motywie basu. Słychać też głos McLennana. Miękki styl perkusisty Thompsona nie pozbawia kompozycji charakterystycznej dla ich dawnych dokonań motoryki. Na „Here Comes A City” The Go-Betweens znów są pełnowartościowym zespołem. Znów tworzą drużynę. Wrócili do gry podaniami. Znakomicie, bo tędy prowadzi droga do sukcesu.
Jak jest z formą obu szefów? Forster oprócz chwalonego już singla poświęca tu dwa utwory Tasmanii: nieco słabszy „Lavender”, gdzie odbijają się echa reggae i finałowy „The Mountains Near Dellray”, który przypomina o uwielbieniu dla Boba Dylana. Doskonałe są zaś utwory rozwijające wątki autobiograficzne: skoczny folk „Born To A Family” i epicki, imponujący instrumentalnym rozmachem „Darlinghurst Nights” – powracający we wspomnieniach do Sydney początków lat osiemdziesiątych i ówczesnych wyobrażeń Forstera o życiu (I’m gonna change my appearance every day/ I’m gonna write a movie and I’m gonna star in a play). McLennan pozornie ustępuje mu miejsca jeśli chodzi o punkty kulminacyjne albumu. Tylko jednak do chwili, kiedy nie docenimy marzycielskiego riffu i popowej perfekcji „Statue”. „No Reason To Cry” spełnia swoje zadanie wzniosłego, romantycznego hymnu, gdzie Grant po stwierdzeniu there’s no reason to cry, postanawia: I’ve gotta find a reason. „Finding You” i „Boundary Rider” brzmią jak coś z jego solowego „Fireboya”. „This Night’s For You” ze swoim pa pa ra/ pa pa ra pa pa pa pa rodzi nadzieję na nowe „Streets Of Your Town”, która zostaje niestety zmącona interwencją chropowatych gitar. Jest to jedyny zgrzyt na płycie.
Błogosławieństwem dla „Oceans Apart” jest powrót producenta „16 Lovers Lane”, Marka Wallisa. Brzmienie nowego albumu to wyraźny krok do przodu i jego atut numer jeden. Połyskujące, krystaliczne niczym woda źródlana akustyki i perfekcyjna słyszalność partii wszystkich instrumentów wynoszą kilka, wydawałoby się, zwyczajnych kompozycji ponad przeciętność. Naprawdę, The Go-Betweens wydali płytę, która pod względem produkcji jest w stanie konkurować z tegoroczną czołówką. Jednocześnie swój najlepszy post-reaktywacyjny album. Cieszę się.