sx screenagers.pl - recenzja: Myslovitz - Skalary Mieczyki Neonki
Ocena: 7

Myslovitz

Skalary Mieczyki Neonki

Okładka Myslovitz - Skalary Mieczyki Neonki

[Pomaton EMI; 4 grudnia 2004]

Przyznaję, po pierwszym przesłuchaniu „Skalarów” postawiłem Myslovitz niemal na piedestale krajowej awangardy gitarowej. Zadziałał tu bowiem nie goszczący często u mnie syndrom pierwszego wrażenia, tyleż pociągający, co i mylny. Tak bardzo czekałem na zmianę muzycznego wizerunku grupy, na choć chwilowe zboczenie z melodyjnie gitarowego kursu, na wypracowanie nowej jakości, jeśli nie w polskiej muzyce, to przynajmniej w kontekście samego zespołu. A oczekiwania poparte były nie byle czym. To przecież sam Artur Rojek po nagraniu „Korovy”, w rozmowie ze słynnym panem K., na antenie nie mniej słynnej stacji radiowej, po raz pierwszy tak rzeczowo i świadomie opowiadał o swoich inspiracjach i chęci szczerego do nich nawiązania w przyszłości. Nie ulega bowiem wątpliwości, że wymieniane wtedy nazwy – Spiritualized, Mogwai, Mercury Rev – jeśli w ogóle stanowiły jakiś punkt odniesienia dla wcześniejszych płyt grupy z Mysłowic, to raczej w głowach najwierniejszych fanów. Nad realną oceną sytuacji górę brały emocje, jak u mnie podczas pierwszego przesłuchania najnowszej propozycji zespołu.

Stan ten rozbudziły jeszcze dwa epizody, po których oczekiwanie na nową płytę od dłuższego czasu nacechowane było kiełkującym podnieceniem i nienaturalną wręcz ciekawością. Otóż pierwszy z nich niósł ze sobą podobny jak w rzeczonej audycji schemat nazewnictw. Pewna gazeta opublikowała swego czasu wywiad z Rojkiem oraz przedstawiła listę dziesięciu najsmutniejszych płyt według wokalisty. A jako że smutek w muzyce jest mi bardzo bliski, pomyślałem – to jest to. Wtedy jeszcze nie wiedziałem nawet, co przyniesie ze sobą „Korova”, nie mówiąc o planach późniejszych, jednak mimo wszystko katalog tytułów wymienionych przez Artura rozbudzał zmysły, a jednocześnie miał coś w sobie ze świadomego stylistycznego kontrastu, który słusznie nie pozwalał na prostą klasyfikację gustu muzyka. I tak przykładowo „Kid A” Radiohead gościł obok „Five Leaves Left” Nicka Drake’a, „Come On Die Young” Mogwai sąsiadował z „Grace” Buckley’a, a „Philophobia” Arab Strap lokowała się obok „And She Closed Her Eyes” Stiny Nordenstam. Konia z rzędem temu, kto spodziewałby się podobnej mieszanki na „Skalarach”. Drugim wydarzeniem, które wpłynęło na takie a nie inne postrzeganie nowego materiału, był koncert Myslovitz z lata 2003 r. w mazurskim Olecku, a konkretnie jego zwieńczenie w postaci utworu trwającego około dwudziestu minut, gdzie nie było smęceń, pisków i pojękiwań, była za to porcja solidnego instrumentalnego rocka, tak psychodelicznego, jak na żadnej z płyt, z osobnym wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Swoista polska wersja „My Father My King”.

Czy próba sklasyfikowania „Skalarów” jako pierwszej polskiej płyty post-rockowej, jak niektórzy by chcieli, wypada trafnie? Jedno jest pewne – muzycy eksperymentują, co przejawia się w dość schematycznej i na dobrą sprawę przewidywalnej improwizacji. Najważniejszy mankament stanowią rzadkie momenty, w których grupa próbuje osiągnąć pełnię brzmienia, sugerując finał w postaci wyzwolenia wulkanicznej wprost energii, w efekcie jednak tylko delikatnie ją muskając. Brakuje tu swoistego rodzaju stanu nasycenia, przejścia na drugą stronę, domknięcia czegoś już rozpoczętego, w zamian wprowadzany jest element podświadomego niedopowiedzenia, na tyle jednak zauważalnego, by dla wprawnego ucha stanowić sygnał do odwrotu. Niemniej jednak eksploracja ma charakter bardzo kompleksowy i rozległy. Grupa stara się przetworzyć dość ciekawie tradycję skonsolidowaną głównie w ubiegłej dekadzie, a reprezentowaną przez zespoły zaangażowane w coś więcej niż tylko tradycyjne piosenki oparte o prostą zwrotkę i zwiewny refren. Na takie łatwe rozwiązania nie ma tu miejsca i za to wielki plus. „Skalary” mają w sobie coś z projektów Jasona Pierce’a, zarówno tych wczesnych ze Spacemen 3, jak i tych późniejszych ze znakomitym Spiritualized. Można dostrzec dyskretny kawałek Radiohead, nie tak duży by oswajać słuchaczy z pełnoprawnym przywłaszczeniem elektyczności Yorke’a i spółki (mimo wszystko to nie te poziomy), ale coś na rzeczy jest. Gdzieniegdzie rozmyte gitarowe plamy przywołują ciche skojarzenia z zadziornymi dłużyznami The Verve czy Mogwai, elektroniczne wstawki składają hołd Tortoise, a rzadkie ambientowe cisze sugerują podobieństwa z końcowymi dokonaniami Talk Talk czy Labradford. Wszystko to jednak przetworzone w taki sposób, by nie budzić prostolinijnych skojarzeń.

No a jak z budowaniem nowej jakości? Niektórzy znawcy twierdzą, że płyta to chłam, że odtwórcze powielanie większości instrumentalnych patentów osiąga tu swoje apogeum i całość razi wtórnością. Że materiał mógł być genialnym odwzorowaniem najlepszych improwizacyjnych momentów koncertowych i miał wprost zarażać świeżością. W tym świetle nowa jakość nie istnieje. Ci mniej obeznani, tkwiący w postbritpopowej manierze, w ogóle nie wiedzą, czego szukać. Treść płyty odbierają jako zdradę ideałów lub chwilowy wybryk. Czekają z niecierpliwością na rychły powrót do ukochanych acidlandów i dziwią się, jak te piękne radiowe trzy minuty z utworem „Życie To Surfing” można zmienić w rozciągnięte siedem. Albo co to za dziwne plumkanie w „Czerwonym Notesie Błękitnym Prochowcu”, które burzy według nich przepiękny, balladowy porządek. W ich wypadku rozpatrywanie kategorii nowej jakości w ogóle pozbawione jest sensu, ponieważ oni takiej nie potrzebują. Jedni i drudzy mają do swojego zdania boskie prawo. Do jednych i drugich podchodzę z należytym dystansem, laików gładząc po głowie, znawców oceniających nad wyraz skrajnie obdarzając pobłażliwym uśmiechem. Zdecydowanie w przypadku ostatniej pozycji Myslovitz rozpatrywanie tematu jakiejkolwiek jakości wolę sprowadzać na poziom wypośrodkowania.

Faktem jest, że nikt wcześniej nie nagrał w Polsce podobnej płyty. Ewa Braun operowała bardziej hałasem spod znaku Sonic Youth czy Slint, podobnie Kristen. Something Like Elvis mieli jeszcze bardziej radykalne korzenie, a zmiękczenie w postaci „Cigarette Smoke Phantom” to również inna bajka. Blisko był Tymon z Kurami na „Na Żywo w Pstrągu”, ale charakterystyczna maniera powrotu do psychodelii lat –60 spod znaku The Velvet Underground i The Doors w połączeniu z Zappowskim figlarstwem wyczerpywała znamiona ściśle post-rockowe, chociaż źródła były słuszne. Mordy stanowią eksperyment na większą skalę, z dodatkiem jazzu. The Band Of Endless Noise w 2002 r. dodali naszej scenie eksperymentalnej trochę kolorytu za sprawą ciekawie urządzonych smaczków etno czy też orientalnych (wpływ filtru w postaci Karpat Magicznych), ale to też inna półka. Dalej się nie posunę, bo trzeba by było wejść na grunt użyźniany obecnie przez Pink Freud czy Robotobiboka.

Więc jak z tą jakością? Wydaje się, że definiowanie jej na siłę i pojmowanie już nie tylko jako coś nowego, ale i kreatywnie wytyczającego nowe kursy (kłania się „Kid A” czy „Spirit Of Eden”), które mają burzyć pewną zastaną hierarchię, nie ma sensu. Fakt, nowin na gruncie światowym tu nie znajdziemy. Ale już nowinek na naszym lokalnym jak najbardziej. Zdaje się więc, że Myslovitz trafili w swoistego rodzaju niszę. Wykorzystali zgrabnie brak zainteresowania rodzimych wykonawców alternatywnym boomem lat –90 i pokazali, jak można przełożyć tę nieprostą przecież muzykę na polski grunt. Nie zrobili tego pewnie z premedytacją, ale też nie ma co narzekać. W tym kontekście naprawdę dziwi odrzucenie propozycji zespołu przez niektórych tylko dlatego, że wszystko już kiedyś gdzieś było. Niech powiedzą mi, czego nie było. A na naszej scenie taka płyta to zupełne novum. I mimo że generalnie uwidacznia schemat z przeszłości i zapewne nie jest przyczynkiem do rozbudowywania pomysłów na przyszłość, to w ujęciu generalnym stanowi odważny i ciekawy krok. Dobrze by było, gdybyśmy zrozumieli ten krok właściwie i potrafili ocenić go według subiektywnych kategorii bez zbędnego dorabiania ideologii. Zarówno w jedną, jak i drugą stronę. Niedługo zespół pewnie powróci w konwencjonalnej formie (nagrania nowego materiału podobno już trwają), zadowalając tym samym malkontentów związanych z tradycyjnym wizerunkiem grupy. Tym, którzy oczekują łamania schematów i wydeptywania nowych ścieżek, których zresztą do zaakceptowania coraz mniej, pozostanie cierpliwe oczekiwanie. Ja czekał będę.

Tomasz Łuczak (17 marca 2005)

Oceny

Kasia Wolanin: 7/10
Tomasz Łuczak: 7/10
Kamil J. Bałuk: 5/10
Średnia z 35 ocen: 6,71/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także