Art Of Fighting
Second Storey
[Trifekta Records; sierpień 2004]
W odwiecznej rywalizacji muzyków z UK i USA sporo się ostatnio pokomplikowało. Wszyscy wiedzą - chodzi o Kanadę. Kilka doskonałych albumów zdeklasowało swoją świeżością czołowe dokonania przedstawicieli dwóch potęg. Gdzieś na uboczu jest jednak kraj, który nie zamierza włączać się do walki o palmę pierwszeństwa. Gdyby w muzyce chodziło tylko o wrażliwość, gdyby darować sobie rozważania o eksperymentowaniu, wtedy oni dyktowaliby tempo. No tak, bo zapomniałem podać nazwę tego kraju. Więc Australia.
Co nam się kojarzy muzycznie z tym miejscem? Cave i pochodne, Kylie, parę przebojów Midnight Oil i jeden Men At Work, plus nieśmiertelne "Friday On My Mind" (australijska piosenka wszechczasów, jak twierdzą sami zainteresowani). Co się nie kojarzy, a dobrze, gdyby się kojarzyło? Choćby doskonała niezależna scena lat osiemdziesiątych. By wymienić tylko Church, Go-Betweens i Triffids, którzy do dziś inspirują kolejne pokolenia początkujących australijskich muzyków. Ci zamiast odtwórczo kopiować pomysły starszych kolegów, na samym starcie przejmują od nich raczej odpowiednią filozofię. Maksymalizacja emocji, minimalizacja popisów.
Art Of Fighting to jedni z tych spadkobierców ciężkiego do sklasyfikowania, australijskiego melancholijnego grania na gitarach, gdzie poszczególnych artystów łączy bardziej sam duch, niż konkretne podobieństwa muzyczne. Zespół powstał w 1995 roku. Z wydaniem debiutu, "Wires", czekał sześć lat. Wkrótce potem koncertował już u boku takich asów, jak Malkmus, Mogwai czy Mum. Tegoroczna jesień przynosi drugie z długogrających wydawnictw kwartetu. Szczęśliwie się składa, że "Second Storey" mam okazję poznawać w grudniu. Drugiej tak świątecznej płyty w tym roku, jak to się mówi, że świecą szukać. Większość utworów to nastrojowe, snujące się bardzo powoli ballady, przypominające może nieco buckleyowskie wykonanie kolędy "Corpus Christi Carol". Nawet wokalnie, bo Ollie Browne wędruje często w bardzo wysokie rejestry, choć naturalnie nie ma tej mocy, więc tu bliższe mogą być skojarzenia np. z Jonathanem Donahue. Dodajmy do tego subtelność perkusisty, gdzieniegdzie klimatyczne smyki, nieśmiałe klawisze i takie utwory jak "Your Easy Part", "Busted, Broken, Forgotten" czy "Two Rivers" (na marginesie, zaskakujące początkowym minimalizmem skontrastowanym z nagle wyrastającą ścianą dźwięku - tak mogliby to robić Hope Of The States) stają się odpowiednim tłem wzbogacającym wieczory o tej porze roku.
Naprawdę silne kompozycje są jednak gdzie indziej. Nieschematyczny opener "Along The Run" kojarzy się z pierwszym Elbow, pięknie rozwijając się w warstwie instrumentalnej. Wyjątkowy, bo zaśpiewany tajemniczym, a zarazem bardzo dziewczęcym głosem przez basistkę Peggy Frew, "Where Trouble Lived" musi przywoływać Delgados. Wreszcie doskonałe zamknięcie albumu - "Heart Translation". Mroczny klimat tworzy tu tło pod emocjonalną partię wokalu Browne'a, otwierającą się poetyckim wyznaniem (there you were, black silver dressed in gold, like every story ever told, a million words in so few sentences), przemierzającą wzruszające wersy (so I said: heart, translate, cause I don't understand a thing that you say), osiagającą jednak ostateczne pocieszenie (oh, the heart, it translates, it can never be wrong, it can only be late).
Ponoć dzisiaj nie opłaca się już nagrywać takich nieefektownych, nieprzebojowych, "jedynie" urokliwych płyt. Że niby mamy obecnie tak dużo muzyki i nikomu nie chce się już poświęcać czasu na dawanie szansy albumom anonimowych praktycznie wykonawców, na zgłębianie takiego Art Of Fighting. Mi jednak się chciało. Efekt: znam kilka niebanalnych piosenek więcej.
Poza tym, przynajmniej mam już przy czym ubierać choinkę.