sx screenagers.pl - recenzja: Manic Street Preachers - Lifeblood
Ocena: 7

Manic Street Preachers

Lifeblood

Okładka Manic Street Preachers - Lifeblood

[Sony; 1 listopada 2004]

Od pewnego czasu oczekiwanie na nowe wydawnictwa Manic Street Preachers dostarcza więcej obaw niż frajdy. Powód: trzy pierwsze płyty zespołu zapewniły mu dożywotni status ikony brytyjskiej muzyki lat dziewięćdziesiątych. Zespoły-ikony nie mają łatwo, wolimy kiedy odchodzą nagle, niż umierają powoli. Od chwili zniknięcia syna marnotrawnego grupy, Richey’a Jamesa, Manics znaleźli się w defensywie, próbując na każdym albumie udowodnić, że potrafią odnaleźć się jako trio. Pierwszy w erze post-richey’owskiej, „Everything Must Go”, w momencie wydania wydawał się być wspaniałym podsumowaniem ich kariery. Następny, najbardziej stonowany w dotychczasowym dorobku „This Is My Truth, Tell Me Yours” był również idealną okazją do powiedzenia „żegnajcie!”. Problem w tym, że on także doczekał się follow-upu. Niestety, na „Know Your Enemy” byliśmy już świadkami przygryzania własnego ogona. I kiedy wszyscy myśleli, że to ich artystyczny koniec końców, na świat przyszło „Lifeblood”. Czwarty studyjny album osieroconego Manic Street Preachers.

Nicky Wire zapowiadał wydawnictwo jako „The Holy Bible” dla 35-latków. Jak się okazało, nie chodziło tu o drugą wersję Świętej Biblii, lecz o album nagrany z myślą o starszym odbiorcy. Powolna zamiana Manics z bezkompromisowych rewolucjonistów w zadających pytanie o sens życia romantyków osiągnęła tu swoje finalne stadium. „Lifeblood” jest końcowym etapem poszukiwania muzycznej drogi zespołu jako trio, ostatecznym pozbyciem się etykietki tragedy-bandu. Manic Street Preachers doszli najwyraźniej do wniosku, że nie muszą na każdym wydawnictwie rozprawiać się ze swoją własną legendą i nagrali album na wskroś popowy. Formuła jaką odnaleźli na „Lifeblood” otwiera realną perspektywę nagrania kolejnych płyt, bez rzucania cienia na twórczość pierwszej połowy poprzedniej dekady. Kto by się spodziewał, a jednak.

Nie sposób pisać o Manics nie zerkając do tekstów. Szczególnie, gdy dużo mówią o sytuacji zespołu. Manic Street Preachers już nie są „preachers”, ich liryki oscylują wokół bardziej życiowych wątków. W czasach, gdy atakowanie prezydenta Busha stało się dość przewidywalnym instrumentem promocji artystów, panowie nie podejmują rzeczonego tematu, ze znanych tylko sobie przyczyn gloryfikując jednocześnie prezydenturę Nixona: the love of Richard Nixon/ death without assassination/ yeah, they all betrayed you/ yeah, and your country too. To chyba jedyny polityczny akcent na płycie. Manics starają się ich na „Lifeblood” unikać, zadając jednocześnie wiele krążących wokół tematyki egzystencjalnej pytań. Teksty zdają się być bardziej osobiste niż kiedyś: when did life start/ start accelerating/ make life slower/ stop life growing. Grupa nie ma już gotowej recepty na uzdrowienie świata, sama na nowo poszukuje życiowej filozofii: We used to have answers/ now we have only questions/ but now have no direction. I choć przemiana, jak dokonała się w ciągu ostatniej dekady jest tu nad wyraz widoczna, liryki Manic Street Preachers, w odróżnieniu od brzmienia płyty, odcinają „Lifeblood” od produkcji rynku pop.

Z brzmieniem jest już inna historia. Bezpowrotnie zniknęły zadziorne, gitarowe kawałki, wypełniające w znacznej części ich poprzednie wydawnictwo. Nie ma popisowych solówek charakterystycznych dla pierwszych lat ich działalności. Nowe aranżacje są odarte z jakichkolwiek drażniących ucho przesterów, brzmienie jest o wiele bardziej przestrzenne. Rozmyta gitara Bradfielda przypomina wczesne dokonania U2, klawiszowe smaczki przywodzą na myśl artystów sprzed dwudziestu lat. Sączący się powoli, nastrojowy „I Live To Fall Asleep” nawiązuje do New Order (posłuchajcie refrenu), w innych słychać reminiscencje The Cure, a nawet wykonawców nurtu new romantic. To jest pop, choć dla niektórych zbyt studyjny i zachowawczy, to jednak czerpiący z tych samych źródeł co chociażby The Killers. Jedno jest pewne: „Lifeblood” to płyta bardziej dla zwolenników „This Is My Truth, Tell Me Yours”, niż dla radykalnych fanów „Generation Terrorists”. To dobry album, choć niekoniecznie klasyczne wydawnictwo Manic Street Preachers.. Chociaż z drugiej strony... Dajmy mu jeszcze trochę czasu..

Tomasz Tomporowski (27 listopada 2004)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 7/10
Tomasz Tomporowski: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Średnia z 16 ocen: 6,81/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także