The Distillers
Coral Fang
[Sire; 13 października 2003]
Mówi się, że mężczyznom wszystko kojarzy się z jednym. Mówi się również, że The Distillers poprzez osobę wyzywającej frontmanki mają kojarzyć się z tym samym. No i do pewnego stopnia udaje im się. Ich trzeci studyjny album rzeczywiście kojarzy się z jedną tylko rzeczą. Niestety, chodzi tu jedynie o zespół Nirvana. "Coral Fang" jawi się zestawem jedenastu coverów wyrzuconych do śmietnika kawałków Cobaina. Klasyczny, "nirvanowy" schemat kompozycji (cicha zwrotka vs głośny refren), szorstki, krzykliwy wokal i przesterowane gitary - nie jesteśmy w stanie przeliczyć ile kapel w ciągu minionego dziesięciolecia przerobiło ten sam scenariusz. Ostatnio choćby powoli zapominani już The Vines, którzy muzycznie są bardzo blisko The Distillers. To ten sam rodzaj kontrolowanego brudu i buntu.
Materiał zapamiętywalny upchnięto z przodu płyty. Krótkie frazy z refrenów "Drain The Blood", "Dismantle Me" lub "Die On A Rope" są na tyle melodyjne, że mogą posłużyć jako zabawna przyśpiewka w okolicach piątego piwa. Wszystkie piosenki są tu autorstwa "mózgu" zespołu, Brody Dalle, i rzeczywiście, znajduje to przełożenie na odbiór większości utworów. W pewnym momencie (okolice czwartego numeru na płycie) przestaje się odróżniać jeden kawałek od drugiego (coś na zasadzie: "O, to już leci siódemka? A wydawało mi się że to dopiero piątka"). Dramat rozgrywa się jednak dopiero pod koniec, kiedy rozbrzmiewa "Death Sex". Klasyczne "niewiadomoco", dwunastominutowa kakofoniczna bzdura, na której nawet pojedyncze przesłuchanie szkoda uszu.
Tym, co miało wyróżniać ten zespół spośród tysiąca mu podobnych, miała być "charyzma" pani stojącej z przodu sceny. Tak przeczytałem w mądrych czasopismach. Niestety, koleżanka Dalle nie wypada dla mnie przekonywująco. Jej prowokacje (pierwszy z brzegu przykład: okładka) zamiast bawić - żenują. Jej wizerunek, czyli skrzyżowanie Marilyna Mansona z Kelly Osbourne, jest raczej groteskowy. Jej śpiew zaś bardziej męski niż wokalistów Delays i Colour Of Fire razem wziętych. Nie jest to komplement w moim odczuciu. Kobiety, które charczą do mikrofonu, kręcą mnie bowiem równie mocno jak te, którą robią to w pozostałych miejscach.
Niestety, w pewnym momencie edukacji muzycznej samo "energiczne grzanie" przestaje wystarczać. Pomysły, którymi celują we mnie The Distillers wracają do nich z konsekwencją i regularnością bumerangu. No, ale może chociaż ktoś z was należy do ich targetu?