sx screenagers.pl - recenzja: Helmet - Size Matters
Ocena: 3

Helmet

Size Matters

Okładka Helmet - Size Matters

[Interscope; 5 października 2004]

Zrobiła nam się ostatnio moda na wszelkiego rodzaju powroty słynnych zespołów. W tym roku reaktywowały się i wydały nowe krążki choćby Mission of Burma czy Duran Duran, a sporo innych zapowiedziało takie kroki (np. Pixies czy Slint). Wrócił także Helmet, kapela niewątpliwie ważna dla rozwoju muzyki w latach 90. Nowojorski zespół wychodził poza schematy hardcorowego grania. Potrafił w nowatorski sposób dodać ciężkie gitary do brzmienia amerykańskiej sceny niezależnej lat 80., był swoistym pomostem pomiędzy noise-rockiem a’la Big Black czy Sonic Youth a wczesną twórczością Korn czy Deftones, stanowiąc jednocześnie alternatywę dla grunge’u. Po wydaniu czterech albumów panowie postanowili zakończyć działalność w 1999 roku. Teraz wracają, niestety nie wiadomo, po co.

Od początku można było mieć obawy co do ostatecznych efektów pracy reaktywowanego zespołu. Po pierwsze, z oryginalnego składu pozostał jedynie gitarzysta i wokalista Page Hamilton. Po drugie, po nagraniu w 1992 przełomowego Meantime zespół nie był w stanie znacząco rozwinąć swojego brzmienia. Po trzecie, rodzaj grania, którego Hamilton i spółka byli „współautorami” już dawno zjadł własny ogon i w 2004 roku na samą myśl o nim robi się niedobrze. W takich warunkach trudno było więc oczekiwać jakiegoś wybitnego dzieła.

Początek jednak nie zapowiada klęski. Otwierający „Size Matters Smart” to typowy helmetowy kawałek, całkiem przyzwoity, z chwytliwym refrenem i atakującym od samego początku niezwykle charakterystycznym brzmieniem gitary Hamiltona. Następny utwór („Crashing Foreign Cars”) utrzymuje słuchacza w dobrym nastroju; nie przeszkadza specjalnie fakt, że słyszało się już takie granie już ze sto razy. Kawałek jest szybki, energetyczny, z chwytliwym refrenem. Niezły jest też „Everybody Loves You”, nieco przypominający świetne „In The Meantime”, wyprodukowane w 1992 przez samego Steve’a Albiniego. Oprócz tego warto wyróżnić też...no...hm...

No w sumie to nie za bardzo jest co i tutaj jest pies pogrzebany. Cała reszta albumu jest przeraźliwie monotonna, tak nudnego utworu jak „Enemies”, w którym zupełnie nic się nie dzieje, nie słyszałem od dawna. Następny w kolejności utwór szósty wcale nie jest lepszy, choć jego nazwa przypomina o fajnej kapeli. Aż chciałoby się napisać coś więcej o muzyce z „Size Matters”, ale dosłownie nie umiem, nie da się. Interesujących momentów jest tu jak na lekarstwo, ogólnie rzecz biorąc w każdym kawałku mamy ciężkie, wolne, gitarowe riffy i zawodzący wokal Hamiltona. Rewelacyjnie to on nigdy nie śpiewał, ale to, co prezentuje tutaj, jest po prostu tragiczne. Partie wokalne często brzmią jak, o zgrozo, Puddle of Mudd czy Good Charlotte, pogrążając i tak już nie najlepszy od strony kompozycyjnej album. Zastanawiające, że facet o rozmaitych zainteresowaniach muzycznych, zaczynający jako jazzman (coverował nawet z Helmetem Dizzy’ego Gillespie), prezentuje taką niemoc twórczą. Tym bardziej, że nie jest żadnym „rockowym dinozaurem”.

Bez sensu – te dwa słowa najlepiej opisują moje odczucia względem tego przedsięwzięcia. Nie wiem, co Hamilton chciał udowodnić takim powrotem. Mnie utwierdził w przekonaniu, że najzwyczajniej w świecie wypalił się, zatracił zdolność pisania utworów powodujących przechadzanie się ciarek po plecach. Niestety, nie jest to dobra płyta. Ci, którzy chcą poznać Helmet, zamiast po „Size Matters” niech lepiej sięgną po „Meantime”. Kto jest zaznajomiony z twórczością zespołu, spokojnie może sobie darować tę pozycję.

D (2 listopada 2004)

Oceny

Średnia z 2 ocen: 5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także