Opposition
Blinder
[Mrs Jones; wrzesień 2003]
Gdyby serwis Screenagers istniał np. na Węgrzech czy w Chorwacji, recenzja ta prawdopodobnie nigdy by nie powstała. Dotyczy bowiem zespołu o niezwykłym statusie, mocno związanego z naszym krajem. Opposition są klasycznym przykładem wykonawcy, który większą popularność niż w ojczyźnie zdobył w kilku innych krajach. Francja, Holandia, Polska - to chyba trzy największe skupiska wielbicieli kultowej grupy. Nie jest jednak tak, że w tych państwach fani wpadają na siebie codziennie w warzywniaku albo urządzają sobie huczne zloty w wielkich halach. Nad Wisłą jest to raczej skromna garstka ludzi, których sentyment do zespołu wywodzi się jeszcze z lat osiemdziesiątych, przede wszystkim z audycji w radiowej Trójce, których nie mam prawa pamiętać lepiej niż trzech bramek Bońka z Belgią. Co więc tu robię - spytacie zapewne. Niektórzy z tych ludzi, poza wielką wiedzą muzyczną, posiedli rzadką zdolność pięknego opowiadania o swoich fascynacjach. W ten sposób kilka lat temu dotarły do mnie z radia dźwięki autorstwa Opposition; niewiele później wygrzebałem gdzieś z kosza, dosłownie spomiędzy The Soundalikes a Demisa Roussosa, jedną z płyt londyńskiej formacji.
Dyskografia Opposition? Najpłodniejszy okres w działalności zespołu miał miejsce w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. Wtedy to ujrzały światło dzienne ich pierwsze cztery płyty. Zapewne jeśli postawilibyśmy obok siebie czwórkę różnych sympatyków zespołu, każdy z nich wybrałby inną. Moim skromnym zdaniem szczególną uwagę należy zwrócić na "Promises" i "Empire Days" (lata 1984-85). Zespół "ociepla" na nich brzmienie, nie szczędzi kilku znakomitych potencjalnych nowofalowych przebojów, a jednocześnie zachowuje sporą część dramatyzmu poprzednika, "Intimacy". Jakby jednak nie oceniać tych płyt, wszystkie zasługiwały na o niebo większą uwagę, niż ta, jakiej się doczekały. Czego zabrakło Opposition, a co mieli wątpliwe-czy-lepsi Echo & The Bunnymen albo U2? Bo na pewno nie rozpoznawalnego, znakomitego wokalisty - kto słyszał jeden z najbardziej rozdzierających wokali jakie znam, finałowy krzyk Marka Longa w "In The Heart", wie że to wyjątkowo ważny element tej muzyki. Opposition posiadali też fantastycznie kreatywnego basistę - Marcus Bell swoimi liniami nierzadko "rozgrywał" całe kompozycje. Czego więc nie mieli? Wiem na pewno, że szczęścia. Wydany po kilkuletniej przerwie, dość popowy w brzmieniu "Blue Alice Blue" (1990), ponoć ostatecznie nie satysfakcjonował muzyków, choć prywatnie mam do niego niesamowicie osobisty stosunek i uważam za najpiękniejszy w dorobku grupy album. Trzy lata później pojawił się jeszcze utrzymany w podobnym tonie, jednak mniej do mnie przemawiający "War Begins At Home". Na nowy album trzeba więc było czekać, bagatela, dziesięć lat.
Pierwsze moje wrażenie po odtworzeniu "Blinder": ależ to świeżo brzmi! Mark Long i Marcus Bell, zgodnie z tradycją, nagrali album nowoczesny. Są tu niemal nieustannie podejmowane konkretne, interesujące próby romansowania z elektroniką, bez jednoczesnej utraty naturalności. Do tego płyta jest wyprodukowana bardzo profesjonalnie, brzmienie jest klarowne, selektywne. Przechodząc do meritum: to, co jest najlepsze w ubiegłorocznym Opposition to fakt, że... brzmi jak Opposition. Album znów jest obłędnie klimatyczny, momentalnie wytwarza intymną, refleksyjną atmosferę. Nie trwa długo nawiązywanie bardzo bliskiej, bezpośredniej więzi ze słuchaczem. "Now You're Full" spycha na drugi plan nieco hipnotyzującą melorecytację Longa i damskie chórki, bo fascynujące w openerze "Blinder" jest przede wszystkim coraz bardziej intensywne nawarstwianie się partii poszczególnych instrumentów i elektronicznych sampli. Kiedy podczas końcowej minuty zaczynają rozkręcać się gitary, wydaje się, że utwór mógłby w ten sposób płynąć jeszcze przez dobrych kilkaset sekund. Podobnie rzecz ma się w "A Miracle", gdzie wokalista powtarza wciąż tę samą, niezwykle smutną frazę. "Jellybean" jest już charakterystycznym utworem Opposition. Brzmienie zagęszcza się, gitary stają się jazgotliwe, rozjeżdżając się w refrenie dopełniają w idealny sposób rozpaczliwego śpiewu Marka: I'm not crying, cause she don't love me anymore. Następny, znany w nieco innej wersji z wydanej już przed trzema laty składanki "Sissy Light", jest "Out There" (wcześniej "Already Out There"). Nieco inny od reszty płyty, wydaje się swoim cudownie rozmarzonym refrenem łagodzić napiętą atmosferę. Poprzedzony niemalże drum'n'bassowym przerywnikiem w postaci "Shut Me Out", początkowo oszczędny i nieco mniej wyrazisty "Mr Jones", już w okolicach trzeciej minuty daje duże pole do popisu Markowi. Long znów przekonuje o wyobraźni godnej rasowego singera-songwritera, transformując krótką, niewinną frazę w jeden z najbardziej zapamiętywalnych motywów albumu. W następującym chwilę później "That's The Lie" już początkowe trącenia akustyka, czysta, szczera melancholia, której pozazdrościć mogłyby temu zespołowi wszystkie Starsailory i Coldplaye, rozpoczynają w nieformalny sposób drugą część płyty. Z tajemniczego "When I Dream Of You" dopiero po trzech minutach wyłania się przepiękna melodia, która błyszczałaby nawet na mistrzowskim pod tym względem "Blue Alice Blue". W tym kontekście nie pasuje tu trochę nafaszerowany elektroniką, zamglony, połamany "Little By Little". Tym bardziej, że po nim objawia się najważniejszy na albumie, dziewięcio-i-półminutowy "Caroline". Organowy wstęp niespodziewanie zamienia się w zgiełk doprawiony krzykiem Longa. Po dwóch minutach utwór wycisza się w urzekający sposób znów zwalniając miejsce Markowi, który ujawnia powody swojej rozpaczliwej złości: she'd absolutely die for you, it really makes me sick. Francuskojęzyczne chórki, przebijający gdzieś z głębokiego tła głos wokalisty, "płaczące" gitary - to wszystko przeplata się kreując przejmująco smutną atmosferę. Kiedy w siódmej minucie na scenie zostają tylko Mark i miarowe akordy fortepianu wydaje się, że to idealne zwieńczenie. Dostajemy jednak dodatkowo sto dwadzieścia sekund dramatycznego, esencjonalnego, epickiego grania, które chyba nie może nie poruszać. Jeszcze tylko subtelne, nostalgiczne "Last Summer" i prawdopodobnie najbardziej przeoczona płyta ubiegłego roku dobiega końca.
Być może nie powinno się w tym przypadku wyszczególniać, wyróżniać konkretnych elementów, bo dopiero mistrzowskie, bardzo intuicyjne ich ułożenie decyduje o wyjątkowości "Blinder". Album jest stworzony do przeżywania go w ciemnym pokoju, a nie do zdobywania szczytów list rankingowych. Niech już na zawsze tak pozostanie w przypadku tego zespołu. O Opposition pamięta wciąż bardzo wierna grupka rodzimych fanów, marząc od lat po cichu o kolejnym polskim koncercie Marka Longa i Marcusa Bella. Wspaniały "Blinder" w niezwykły sposób jeszcze rozpala te nadzieje.