Ocena: 8

Colour Of Fire

Pearl Necklace

Okładka Colour Of Fire - Pearl Necklace

[Riverman Music; 19 lipca 2004]

Mam dylemat. Powinienem dać brytyjskiej prasie jeszcze jedną szansę, czy obsmarować ją w tym miejscu tak, jak na to zasługuje? Oto ukazał się w kontynentalnej Europie długo oczekiwany debiut zespołu Colour Of Fire. I czego możemy się na ten temat dowiedzieć z kolorowych miesięczników muzycznych na Wyspach? Nie wiem, czy którykolwiek z nich w ogóle odnotował datę premiery krążka "Pearl Necklace". Pozostaje pytanie, czy kwartet z York rzeczywiście zasługuje na uwagę. No cóż, spójrzmy na przesłanki. Dwa świetne, docenione zarówno przez krytykę jak i przez fanów single ("Decisions, Decisions" i "Cut It"). Trasy koncertowe z takimi gigantami jak Placebo, Silverchair, The Libertines i Biffy Clyro. Gorąco przyjęte występy na europejskich festiwalach. Dostrzeżenie w tak egzotycznym kraju jak Polska (o Niemczech czy Francji nie wspominając). Wystarczy? Moim zdaniem wystarczy z nawiązką. Po co więc marnować wysiłki na promowanie kolejnego zespołu, który "odmieni za zawsze twoje życie", a który zniknie ze sceny równie szybko jak został na nią wepchnięty? Po co wznosić peany na cześć mizernych, niewyraźnych artystów, skoro pod ręką jest coś naprawdę wartościowego?.. Wstrzymam się jeszcze z bluzgami. Poczekam na premierę albumu w Wielkiej Brytanii. Ale potem - no mercy!

Wszystko by się pewnie rozeszło po kościach, gdyby omawiany debiut był po prostu słaby. Tymczasem przesympatyczne chłopaki z York nagrały rewelacyjny materiał i tym samym sprzedały solidnego kopniaka w tyłek wszystkim tym, którzy bądź to z premedytacją, bądź przez gapiostwo, nie dostrzegli ich potencjału. Już pierwszy utwór pozwala wysunąć kilka tez, które dobitnie zostaną potwierdzone w dalszej części płyty. Przede wszystkim Colour Of Fire dopieścili brzmienie i produkcję. Gitary są teraz mocne i wyraźne jak nigdy przedtem i stanowią jeden z trzech ogromnych atutów albumu. Dzielnie w sukurs wyczynom gitarzystów idzie świetna sekcja rytmiczna, a całość brzmi po prostu kapitalnie. Dominują oczywiście wyeksponowane, mocno przesterowane elektryki, ale w niektórych miejscach można także usłyszeć wplecioną gitarę akustyczną (na przykład w "A Pearl Necklace for Her Majesty" i "Candles"). Dźwięki, jakie wspomagany przez Owena Stuart wydobywa ze swojego "wiosła" potrafią wprawić w osłupienie. Bije z nich dzikość i żywiołowość, a niektóre partie mogłyby śmiało znaleźć się na płycie Deftones! Ogólnie jednak zespół lokuje się mniej więcej w tych samych rejonach co jego koledzy z Wysp - Hell Is For Heroes i Biffy Clyro, czyli na półce z szeroko rozumianym, nowoczesnym hard rockiem.

Drugim atutem jest niewątpliwie głos Owena Richardsa. Ten młodziutki chłopak dysponuje fantastycznymi możliwościami, coraz rzadziej spotykanymi wśród rockowych wokalistów. A trzeba powiedzieć, że w porównaniu z wcześniejszymi nagraniami jeszcze poprawił on swój śpiew! Czasem potrafi być melodyjny i liryczny, innym razem krzyczy tak zadziornie, że aż ciarki przechodzą po plecach. I choć nasuwają się pewne skojarzenia, chociażby z Brianem Molko i Mattem Bellamy, a momentami nawet z Mike'm Pattonem, Owen pozostaje charakterystyczny i już na tym etapie kariery rozpoznawalny. Jego wokalna maniera jest nie tylko specyficzna, ale przede wszystkim bardzo przyjemna. Razem ze Stuartem stanowią wielce charyzmatyczną parę frontmanów. To wszystko świetnie rokuje grupie na przyszłość. Nic dodać, nic ująć - zespół ma w tym momencie wszystko co potrzebne, aby odnieść sukces. Ostatnim elementem układanki są rzecz jasna już tylko...

... kompozycje. Bowiem wbrew temu wszystkiemu co do tej pory napisałem, to przede wszystkim dobre kompozycje są tak naprawdę w stanie wynieść artystę na piedestał. I to jest właśnie trzeci, olbrzymi atut albumu. Siła, świeżość i przebojowość "Pearl Necklace" pozwalają wierzyć w świetlaną przyszłość tego zespołu. Potencjał energetyczny tego materiału w połączeniu z jego melodyjnością daje efekt, jakiego nie było chyba od czasu rewelacyjnego "The Colour and the Shape" Foo Fighters. Muzyka przywołuje również skojarzenia z dokonaniami takich zespołów jak Placebo i Muse, choć często zapuszcza się dalej, w rejony zbliżone do metalu. Czasami słychać nawiązania do klasyki grunge'u i jego kontynuatorów (Therapy?), czasami do tego bardziej psychodelicznego dziedzictwa Faith No More. Kolejne piosenki tworzą ciekawy, rockowy pejzaż, momentami ciężki ("Robot Rock", "Hatemail") i ostry ("9 Volter"), momentami zaskakująco przebojowy ("The Exile", "Italics", "Second Class Citizen") lub wyciszony ("Images of You", "Candles"). Całość wieńczy fantastycznie rozwijający się "The Company Won't Colour Me", który z delikatnej ballady przeistacza się w prawdziwie heavymetalowy hymn. Jeżeli więc jesteście gotowi na rockową eksplozję, jeżeli cały czas czekacie w tym roku na coś wyjątkowego, Colour Of Fire jest dla was.

Teraz już tylko od fanów zależy, czy płyta stanie się przebojem, czy pozostanie niedostrzeżonym, mieniącym się gdzieś w gąszczu przeciętnych produkcji "naszyjnikiem pereł". Z jednej strony chciałbym, aby zespół odniósł sukces, podbił świat swoją muzyką i spowodował, że brytyjscy dziennikarze będą pluć sobie w brody, a dzieciaki wyrywać z rąk ostatnie egzemplarze ich debiutu. Z drugiej jednak, moja egoistyczna natura podpowiada mi, że lepiej będzie mieć ich nadal tylko dla siebie. Colour Of Fire jest bowiem takim "naszym", screenagersowym odkryciem, któremu kibicuję od początku. I tak naprawdę, jakkolwiek by się nie stało, nadal kibicować będę.

Przemysław Nowak (27 lipca 2004)

Oceny

Przemysław Nowak: 9/10
Tomasz Tomporowski: 8/10
Kasia Wolanin: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Witek Wierzchowski: 6/10
Kamil J. Bałuk: 4/10
Średnia z 26 ocen: 8,19/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także