Razorlight
Up All Night
[Vertigo; 28 czerwca 2004]
Pamiętam bardzo dobrze pierwsze impresje na temat Razorlight, choć mają już te wspomnienia pół roku. To nie była kapela z gatunku tych, na które trafiam w każdym tygodniu po kilka razy. Grali prosto, ale nie banalnie. Żywiołowo, ale nie infantylnie. Na luzie, a jednak nie brakowało im powagi i dostojności. Kompozycje były znakomite. Kilka z nich w tej chwili urosło już do miana mojej klasyki. Sposób, w jaki rozwija się linia melodyczna "When He Was Twenty" na linii zwrotka - mostek - refren, z gitarami tak precyzyjnie odgrywającymi swoje skromne, ale jakże istotne partie, znamionuje wielki potencjał kompozytorski Johnny'ego Borrella. Do tego dynamiczny, pulsujący "Spirit", czyli numer, z którego mogliby być dumni The Clash, gdyby chcieli zagrać jak Television, a na dokładkę "Make Up Your Own Mind", obdarzony riffem, za którego zmarnowanie powinno się wychłostać całą czwórkę. A przecież żadnego z tych fantastycznych kawałków nie ma na debiutanckim albumie Razorlight. Strach się bać, co by to była za płyta!
Razorlight niewątpliwie są zespołem czerpiącym z obfitej rock'n'rollowej przeszłości, ale wydaje się, że tak samo jak "kiedyś", ważne jest dla nich "tu i teraz". Nie zamykają się w świecie swoich fascynacji, więc na "Up All Night" mamy do czynienia z twórczością świeżą i aktualną. Ich album śmiało można określić jako próbę zarejestrowania obrazu Londynu w roku 2004. Jest tak głównie ze względu na "In The City", prawie pięciominutowy, epicki utwór opowiadający o nocnym życiu stolicy Anglii, muzycznie rozpoczynający się od kameralnej, akustycznej narracji, by po drugiej minucie otrzymać wsparcie w postaci nabierającego coraz większego tempa rytmu, przy narastającej burzy akordów, chrypliwych wrzasków wokalisty i wtórujących mu chórków, zamykając się krótkim solem perkusyjnym. Wracając do "muzyki Londynu", nie jest to "London Calling", i to nie tylko dlatego, że nigdy nie powstanie równie doskonała na ten sposób płyta jak arcydzieło The Clash. Jest tak również z tego powodu, że klimat "Up All Night" jest, nietrudno na to wpaść, znacznie bardziej "nocny". Cofnijmy się bliżej początku albumu, do utworu tytułowego. Ta melancholijna niemal-ballada, zahaczająca o drapieżność wczesnego U2 (pod brzmieniem tej solówki mógłby się spokojnie podpisać The Edge!), "buja się" przecież ewidentnie gdzieś między drugą, a czwartą nad ranem.
Gitarowo jest to album zupełnie niewirtuozerski. Ba, ociera się miejscami mocno o klimaty harcerskie, kilka riffów "poraża" dwuakordową prostotą. Ale nie, to nie irytuje, bo zagrywki głównego gitarzysty Razorlight, Bjoerna Agrena, choć nieskomplikowane, są w istocie wcale intrygujące. Umiejętne nawiązania do wspomnianego The Edge'a, tak z okolic 1980 roku, do Andy'ego Gilla z Gang Of Four (choćby ten kakofoniczny fragment solówki "Stumble And Fall"), do Toma Verlaine'a z Television (choćby ten melodyjny fragment solówki "Stumble And Fall") plus parę innych zagadek, to świadectwo maksimum pomysłowości przy dość ograniczonym, tak mi się wydaje, zasobie umiejętności Szweda. Najlepsze wrażenie spośród instrumentalistów robi na mnie bębniarz, którego, paradoksalnie, już nie ma w tym zespole. Pozornie chłopak podaje rytm bardzo zwyczajnie. Ale ale! Do otwierającego płytę "Leave Me Alone" przekonałem się głównie dzięki jego zabawnej, skaczącej nabijance w refrenie. W pierwszej zwrotce "Get It And Go" jest oszczędny i precyzyjny niczym rasowy nowofalowiec (do tych odniesień jeszcze wrócimy, przy okazji basu). Idealnie płynne przejście między "In The City" i "Hang By, Hang By" to też jego zasługa. A galopujące "Stumble And Fall"? A "To The Sea"? Monotonny bit urozmaicany marszowymi werblami, idealnie "niosący" ten znakomity riff, zmiany rytmu, jakieś ozdobniki... Powiem Wam, że naprawdę żałuję, że nie ma już w tym zespole Christiana Smitha-Pancorvo, bo jego wpływ na tę muzykę jest na tej płycie nie do przecenienia.
Przy prezentacji poszczególnych muzyków nie sposób pominąć Johnny'ego Borrella, wydaje się, że jednego z nielicznych młodych artystów z szeroką wizją tego, co chcą robić i co chcą powiedzieć. Niesprawiedliwością byłoby odebranie Razorlight jako jeszcze jednej próby udzielenia brytyjskiej odpowiedzi na The Strokes. Wymuskany Julian Casablancas odpadł już przy "Up The Bracket", a musicie wiedzieć, że debiut The Libertines, choć jest albumem porywającym, nie ma w swoim luzie, frywolności i licznych mrugnięciach okiem za wiele wspólnego z o wiele bardziej dojrzałym, poważnym "Up All Night". Nie mam na celu negowania wartości jedynych dwóch naprawdę dobrych albumów nowej fali garażowego rock'n'rolla. Chcę tylko zaznaczyć, że Razorlight, głównie dzięki postawie i osobowości Borrella, są kapelą z trochę innej bajki. Również dzięki jego głosowi i umiejętnościom wokalnym. Oczywiście, kolejne wycieczki w stronę Verlaine'a są tu widoczne, ale mniej histeryczne i nie tak tribute'owe jak np. w przypadku zmanierowanego Lawrence'a Haywarda z Felt. Przede wszystkim imponuje Johnny wyraźną artykulacją słowa i swobodą w interpretacji linii melodycznej. Nie ma tu dwóch identycznie zaśpiewanych wersów. Jest szczere, rozedrgane wzruszenie, brak pseudoartystycznego, pretensjonalnego zadęcia. Paleta emocji, jaką operuje Borrell, potrafi rozciągnąć się na przestrzeni jednej kompozycji od lirycznej, subtelnej opowieści, poprzez narastającą podniosłość, po partie iście "hymnowe", natchnione i wsparte częstymi, potęgującymi doznania chórkami. Przykładem jest zwracający uwagę swoim rozmachem "Vice". Spore znaczenie ma też w przypadku tego albumu po prostu... darcie mordy. "Dalston", może odrobinę przydługi (osobiście marzył mi się ten utwór w postaci takiej przerywnikowej miniaturki, kończącej się na wysokości półtorej, może drugiej minuty), prezentuje zsynchronizowane wydzieranie chórkowe. Finał "To The Sea" to już sam Johnny, chrypiący w swoich wrzaskach niczym przypalany żywcem.
A teraz do meritum. "Up All Night" to melodie. Tylko "In The City" i "To The Sea", z uwagi na swoją rozbudowaną naturę, i "Dalston", z przyczyn dokładnie odwrotnych, nie są materiałami na efektowne single. Mój osobisty faworyt to "Get It And Go". Elektryzujące wejście gitary w refrenie autentycznie mrozi krew w żyłach, do tego bas, w tak oczywisty sposób przywołujący wczesnego Petera Hooka, z metaliczną, skąpą perkusją na wejściu. Wspaniałe. Ale nie będę się kłócił z miłośnikami tak reprezentatywnego dla muzyki Razorlight, pierwszego singla "Rock'n'Roll Lies". Nie sprzeciwię się stwierdzeniu, że niezwykle energetyczne "Rip It Up" to najlepsza piosenka The Strokes, której nigdy nie nagrali, bo zapewne Julian o pisaniu tak wyrazistych, porywających kompozycji może tylko pomarzyć. Wreszcie, całkowicie rozumiem fanów "Stumble And Fall", gdzie stary jak świat, popowy schemat w postaci: zwrotka - refren - zwrotka - refren - solo (to wspomniane, trzyetapowe!) - finałowy refren, znów okazał się niezwyciężony.
Z wielką chęcią poopowiadałbym jeszcze, jak wspaniały to album, może nawet wyliczył kolejnych kilka powodów, dla których jest to płyta roku, jeden ze stu albumów, które musisz mieć na swojej półce i najlepszy brytyjski debiut od czasów The Police. Ale po co, kiedy może to napisać każdy głupek i być może to właśnie zrobi prasa. Moim zdaniem powinniście jednak poznać "Up All Night".
A nuż kiedyś spytają Was o nią Wasze dzieci?