sx screenagers.pl - recenzja: Now It's Overhead - Fall Back Open
Ocena: 6

Now It's Overhead

Fall Back Open

Okładka Now It's Overhead - Fall Back Open

[Saddle Creek; 8 marca 2004]

Drugim albumem Now It’s Overhead nie wprowadza nic nowego do swojej twórczości. Nie zaskakuje nawet długością trwania i ilością utworów. Poprzednio można się było doszukać większej ilości przebojów i lepszej między nimi spójności. Moją uwagę przykuła jednak ta sama świeżość i specyficzne budowanie napięcia. To wciąż dobrze zagrany, nadający się na rozpoczęcie dnia pop z profesjonalną produkcją.

Lider Andy LeMaster współpracujący na co dzień z Bright Eyes, Orenda Fink i Maria Taylor (duet z Azure Ray), perkusista Clay Leverett oraz gościnnie w chórkach Conor Oberst tworzą specyficzny klimat dla łączącej ich wytwórni Saddle Creek. Na płycie pojawia się również Michael Stipe. Gdybym miał koloryzować to dokonanie napisałbym, że można doszukać się tu przebojowości R.E.M., urokliwości Azure Ray i indywidualności Bright Eyes. Nad całością dominuje Andy, producent, multiinstrumentalista, wokalista, autor tekstów i muzyki, reszta postaci tylko sucho uzupełnia dźwięki. Tego drobnego, młodzieńczo wyglądającego chłopaka można z pewnością pokochać, jego lekki przyjemny głos, jak i kompozycje, niepozornie tuszują dramaturgię poruszających osobistych wyznań. To teksty, a nie muzyka budują tu klimat. Ta, choć dopracowana, nie zaskakuje niczym odkrywczym. Dość mocno we znaki dają się wyeksponowane atmosferyczne gitary, pulsujące prawie we wszystkich utworach. Do tego umykające gdzieś w tle chórki wyżej wymienionych, okraszone efektami technicznymi, dają sporo oddechu i luzu. Przenosi nas to jakby na otwarte przestrzenie, pustynne, rodzime dla zespołu rejony Nebraski. Musi się świetnie tego słuchać pędząc po tamtejszych autostradach. Szósty utwór najbardziej zdradza amerykańskie pochodzenie artystów, wokalista śpiewa z zacięciem country’owca, w tle przewinie się czasem stosowna gitara. Ale to akurat najsłabszy punkt na dosyć zgrabnej, nie przekraczającej 40 minut płycie.

To co każe wielokrotnie powrócić do niej, to energiczniejsze kawałki z delikatną elektroniką. „Reverse” i trzy pierwsze z najjaśniejszym „Profile”, gdzie Andy jęczy w tle, jakby ktoś zabrał mu zabawkę. W bardziej poważnych fragmentach potrafi być smutny niczym Andy Yorke, a hipnotyzujący „Antidote” można łatwo pomylić z jednym z nagrań Unbelievable Truth. Całość instrumentalnie odsyła trochę do pop-rocka z przełomu lat ’80 i ’90, do takich zespołów jak U2 czy Depeche Mode, najbardziej jednak kojarzy mi się jako wyłagodzony My Bloody Valentine lub wczesny New Order.

Ot, taki przeciętny band, który nie odkrywa niczego nowego, nie bije nowym materiałem debiutanckiego, ale pozostawia po sobie dobre wrażenie. Może ktoś zostanie ich oddanym fanem, w końcu członkowie wyglądają całkiem urodziwie i potrafią grać. A to chyba też coś znaczy, prawda?

Pieta (20 maja 2004)

Oceny

Średnia z 5 ocen: 7,8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także