Ocena: 7

Budapest

Too Blind To Hear

Okładka Budapest - Too Blind To Hear

[Easy Street; 23 września 2002]

Jakiś czas temu przeglądałem największą internetową encyklopedię muzyki popularnej, jaka istnieje. Tak, właśnie tę z trzyliterowym skrótem, którą wszyscy wertujemy po trzy razy dziennie. W pewnym momencie mój wzrok zatrzymał się, a usta poruszyły i już byłem pewien, że uszy również będą ciekawe tych dźwięków. Okazało się po raz kolejny, że czasem o zainteresowaniu danym zespołem decyduje coś pozornie nieistotnego i przypadkowego: miejsce z którego pochodzi, sympatyczny image, jego nazwa. O taaak, nazwa jest bardzo ważna. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak wybitny musiałby być zespół Semisonic, żebym wydał jakiekolwiek pieniądze na jego płytę. Za to do panów występujących jako Budapest nikt mnie namawiać nie musiał. Nazwy miast w muzyce, której słucham nie zawodzą. Znam dalszą, zacną historię grupy Warsaw. Pamiętam też świetną płytę "Vienna" Ultravox, całkiem przyjemny zespół Geneva. A przecież Budapeszt nie kojarzy się ani trochę gorzej niż te miejsca. I powiem Wam, że również i tym razem nie rozczarowałem się.

Choć wszyscy wiemy gdzie leży samo miasto, to zapewne niewielu miałoby coś do powiedzenia na temat pochodzenia muzyków zespołu Budapest. Odpadają z gry ci, którym wydawało się, że frontman John Garrison i jego czterej koledzy są Węgrami, bo oni naprawdę nie mają nic wspólnego z zamieszkałymi w Londynie węgierskimi uchodźcami z fenomenalnego, montypythonowskiego skeczu. Pochodzą z okolic Oxfordu i mają na koncie jeden, debiutancki album, który (wracając do przekomicznej scenki) nie jest "porysowaną płytą", o nie, w żadnym wypadku. Jest raczej lekarstwem dla tych, którzy, tak jak ja, rozchorowali się po wysłuchaniu ostatnich, według mnie co najwyżej przeciętnych płyt Travisa, Coldplay, Electric Soft Parade czy Lowgold. Budapest stylistycznie nie odbiegają od wymienionych, znacznie lepiej znanych grup. Ich utwory są utrzymane w tempie co najwyżej średnim, a zasadniczo to po prostu ballady. Gitary nie wyróżniają się niczym szczególnym, wokalista śpiewa głosem równie melancholijnym i zmęczonym, co Chris Martin czy Fran Healy. To wszystko prawda. Być może ich metoda na sukces polega na zaskoczeniu i świeżości tego materiału w porównaniu do mocno wyeksploatowanych piosenek sławniejszych kolegów, choć nie przypominam sobie, żeby takiego "Love Will Come Through" czy "God Put A Smile Upon Your Face" słuchało mi się za pierwszym razem choć w połowie tak dobrze, jak "Life Gets In The Way". A więc kompozycje.

Wymienione "Life Gets In The Way" to faktycznie mój ulubiony fragment tego albumu. "Muzyka zachodzącego słońca", tak pomyślałem któregoś dnia, gdy wybrzmiewał ten utwór, a ja bardzo późnym popołudniem zmierzałem do domu po ciężkim dniu. Pozornie zwyczajna piosenka, taka jakich wiele, wniosła jednak jakiś niecodzienny promyk optymizmu. Ballada w pewnym rozpędza się dzięki biegnącemu rytmowi wybijanemu przez perkusję, gdzieś pobrzmiewają echa najlepszych, tych kilku naprawdę dobrych ballad zespołu Feeder, a John swoim cherlackim, zbolałym głosem wyśpiewuje, że życie staje mu na drodze tego, co chce powiedzieć. I w tym momencie ja mu wierzę, nie trzeba się do tego zmuszać.

Nie mam zastrzeżeń prawie do żadnego z tych dziesięciu w większości akustycznych utworów, często wzbogacanych partiami smyczków czy fortepianu. Podoba mi się opener "Is This The Best It Gets?", którego kilka pierwszych akordów przypomniało mi o "Yellow" Coldplay. Także "Further Away", wynoszące coś z atmosfery South. Może nawet dzięki temu chórkowemu zaśpiewowi nie jest tu nie na miejscu nazwa Pink Floyd? A co powiecie na ten iście dovesowski, popowy refren "Censored Memories"? Czy po piątym odtworzeniu nie nucicie tego razem z Johnem? Ja tak. Jedna tylko kompozycja jest ewidentną plamą na honorze tego zespołu. Mam na myśli numer drugi, "Look You In The Eye", a dokładnie jego refren, który jest oczywistym złodziejstwem z wielkiego "Creep" Radiohead. Różnica tkwi w zamianie gitary Jonny'ego Greeenwooda na kolejną partię smyczków. Niesmaku nie zaciera nawet fajny pomysł z egzotycznie zawodzącą panią w końcowej części utworu.

Oczywiście jest to muzyka dość prosta i schematyczna, ale nie w tym rzecz, bo czy "Parachutes" lub "The Man Who" porażały oryginalnością? Wszyscy znamy odpowiedź. Tajemnica "Too Blind To Hear" leży w jej zwyczajności i nadzwyczajności zarazem, w tej pozornej błahości, która po kilku przesłuchaniach okazuje się być niezaprzeczalnym urokiem tkwiącym w pięknych melodiach. Wszystko to sprawiło, że od chwili odkrycia tego albumu sięgam po niego przynajmniej raz dziennie. Cieszy mnie, że w momencie, kiedy zespoły uważane za czołowe w tego rodzaju graniu potknęły się ewidentnie i ich "panowanie" zmierza ku końcowi, pojawiła się nowa nadzieja. Budapest są bez dwóch zdań "nudziarscy", ale przynudzają dokładnie w sposób, jaki lubię. To specyficzny, urzekający rodzaj melancholii, który kojarzy mi się z ciepłymi wieczorami po kolejnym kiepskim dniu, kiedy znów nie wszystko poszło tak, jak powinno...

"Muzyka zachodzącego słońca"...

Kuba Ambrożewski (29 kwietnia 2004)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Średnia z 3 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także