Seachange
Lay Of The Land
[Matador; 8 marca 2004]
Seachange mogliby pochodzić z Polski. Taka myśl przyszła mi do głowy po przesłuchaniu ich debiutanckiej płyty. Mieliby wtedy szansę być jednym z najlepiej zapowiadających się krajowych, gitarowych zespołów, z całkiem nieźle śpiewającym po angielsku i piszącym niegłupie teksty wokalistą. Ich kompozycje uznałbym za ciekawe, produkcję za tą na światowym poziomie, pochwaliłbym też zespół za nowatorskie jak na polski rynek próby budowania napięcia na sekcji smyczkowej, za gitarowe ściany dźwięku oraz za eksperymentowanie ze strukturą piosenek. Sęk w tym, że Seachange to zespół z Nottingham. Miasta w Wielkiej Brytanii. A tutaj rządzi podaż.
Już otwierający "Lay Of The Land" utwór "Anglokana" można zaliczyć do reprezentatywnych dla całości. Powoli narastająca gitarowa mgiełka, prowadzona przez beznamiętny wokal (sposób artykulacji którego zaoowocował napisaniem wstępu tego tekstu - aż dziw, że to śpiewa Anglik!), zostaje uwieńczona doczepioną trochę na siłę ścianą dźwięku. Najgorsza jest jednak snująca się bezwiednie przez cały utwór płaczliwa sekcja smyczkowa, nawiązująca trochę do płyt grupy The Delgados, która zamiast czarować i uwodzić, męczy i nudzi. Patent żałobnych smyków pojawia się zresztą w większości kompozycji na albumie, co przy braku innych przekonujących środków na przekazanie napięcia, smutku i żalu, sprawia, że "Lay Of The Land" nie przekonuje mnie jako debiut.
Jest jednak światełko w tunelu. Czasami Seachange uderzają w bardziej agresywną nutę, w której przesterowane gitary wyrywają wokalistę z letargu. Takie utwory jak "AvsCo10", "Forty Nights", czy "Sf", przypominają trochę trzecią płytę Six By Seven i są to moim zdaniem najlepsze fragmenty albumu. Nie dlatego, że są dobre, dlatego, że są inne od reszty. Podobać się może też "Do It All Again", ze swoim syntezatorowym początkiem i nabijanym perkusyjnym mostkiem w okolicach trzeciej minuty, wspaniale skwitowanym wejściem przesterowanej gitary. Osobiście moja ulubiona kompozycja na płycie. Reszta pozostaje w cieniu albumów grup poruszających się w podobnej stylistyce. Z ubiegłorocznym debiutem Oceansize na czele.
Na Wyspach rządzi podaż, a "Lay Of The Land" to stanowczo za mało by zabłysnąć na scenie muzycznej. Jeśli zaś o mnie chodzi, w dalszym ciągu najlepszym zespołem z "Sea" w nazwie pozostaje British Sea Power.