Loathe
I Let It in and It Took Everything
[Sharptone; 7 lutego 2020]
Postawmy sprawę jasno: Loathe to duchowi i emocjonalni spadkobiercy Deftones. Takie „Two-Way Mirror” brzmi jak żywcem wyjęte z „Saturday Night Wrist”. Atmosfera jest tutaj gęsta, rozmyta i w dużej mierze ociekająca nostalgią. Hałas zgrabnie przeplata się z ciszą, a przesterowane gitary idealnie komponują się z miejscami agresywnymi, a miejscami subtelnie zawodzącymi partiami wokalnymi Kadeema France'a. Dodajmy do tego jeszcze ciut ambientowej elektroniki i... nie, nie mamy do czynienia z plagiatem, a recenzja nie zakończy się po tych kilku zdaniach.
Bycie silnie zainspirowanym to jeszcze nie grzech – wiedzą to wszyscy ci, którzy kiedykolwiek marzyli o tym, by grać jak jakiś zespół lub konkretny muzyk. Czy zatem Loathe chcieli grać dokładnie tak jak ekipa Chino? Tego nie wiem, ale wątpię. Utwierdzają mnie w tym wszystkie te metalcore'owe i djentowe momenty zawarte na „I Let It in...”. I chociaż jestem usilnie przekonany, że Deftones byliby w stanie na którejś ze swoich płyt zawrzeć takowe rozwiązania, faktem pozostaje, że nigdy tego nie zrobili, a przynajmniej nie w takiej formie jak Loathe. Jeśli można by takowy brak nazwać warunkowo (lub chociaż metaforycznie) niezagospodarowaną dotychczas niszą, to Brytyjczycy tę niszę wypełnili: nawet jeśli muzyka zawarta na „I Let It in...” ociera się o swoiste papugowanie, jest to papugowanie nad wyraz udane i stanowczo lepsze od takiego „Gore”, a może nawet od „Koi No Yokan”. To ostatnie oznaczać by mogło – jakkolwiek niechętnie mi te słowa wychodzą spod palców – że umarł król, niech żyje król.
Chociaż może przesadzam: „I Let It in...” zdaje się być cięższe nawet od „Adrenaline”, a przecież na „Gore” akcenty zostały rozłożone nieco inaczej – ciężar był tam dość wyważony i nie przytłaczał. Ponadto Deftones nigdy nie popełnili nic tak połamanego w strukturze jak „Heavy is the Head that Falls with the Weight of Thousand Thoughts”. Wydaje się, jakoby Loathe próbowali dojść do tego samego punktu, do którego Kalifornijczycy wielokrotnie zmierzali, korzystając jednak z innej, biegnącej obok ścieżki. Jeśliby jednak pociągnąć tę metaforę dalej, ścieżki sygnowane jako alternative metal i metalcore'u nie są znowuż tak bardzo od siebie oddalone.
Tylko co z tego, skoro rozterki gatunkowe i usilne czepianie się tego, iż Loathe wyraźnie czerpią z pewnych, konkretnych źródeł, zdają się ostatecznie niknąć w obliczu kreowanej przez zespół, a wspomnianej już na wstępie, atmosfery? Brytyjczykom nie sposób odmówić talentu do jej kreowania. Jeśli ktoś się w takim hardkorowym shoegaze'ie odnajduje, wsiąknie w „I Let It in...” i uświadczy kolejnego albumowego katharsis: klimat go pochłonie niczym czarna dziura. Summa summarum jest to w końcu pierwszorzędny przedstawiciel swojego gatunku. A że poza ten gatunek nie uświadczymy to wyjścia? Nie ma to większego znaczenia, chociaż mogę stąd wnioskować, że formuła się po tylu latach nie wyczerpała. Nie wiem jak was, ale mnie ten fakt cieszy