Ocena: 6

Grimes

Miss Anthropocene

Okładka Grimes - Miss Anthropocene

[4AD; 21 lutego 2020]

Okropne to czasy, kiedy to przy okazji niemal każdego materiału na temat „Miss Anthropocene” pojawiają się dwa terminy: Elon Musk i ciąża. Z wielkim bólem sam przyznaję, że gdybym miał oceniać album na podstawie życiowych wyborów, Grimes dostałaby w 2020 roku jedynkę. Na szczęście jeszcze totalnie nie oszalałem i nie będę się obrażać na artystkę za dobór partnera. Zdecydowanie bardziej znaczące i denerwujące okazały się dla mnie słowa z wywiadów, których udzieliła Claire Boucher przed premierą płyty. Zdarzało jej się bowiem w nich narzekać niemal na wszystko, łącznie z nowymi piosenkami i koncertowaniem. Sensu w tym nie widziałem żadnego (bo jeśli to prowokacja, to bardzo słabiutka). Nie do końca potrafiłem też zrozumieć dorabianie ideologii do samego tytułu; w konsekwencji przygotowywałem się na najgorsze. I faktycznie, początki znajomości z „Miss Anthropocene” nie okazały się szczególnie obiecujące. Każde kolejne odsłuchanie albumu pozwalało jednak dostrzec jaśniejsze strony. Jedno natomiast zmienić się jednak nie potrafiło – dominującym odczuciem jest rozczarowanie.

Boucher chciała, by na jej nowym albumie było bardziej mrocznie i ten cel udało jej się osiągnąć. Przy okazji chyba nieszczególnie celowo postawiła jednak na chaos. Tradycyjnie nie ograniczają artystki żadne gatunkowe normy, ale tym razem jakby nieco łatwiej o ból głowy czy pojawiającą się nagle potrzebę odwrócenia uwagi. Można się prześcigać w przytaczaniu nazw nurtów czy artystów, którzy są lub mogli być inspiracją, ale w zasadzie nie ma to większego sensu – wszystko jest kontynuacją drogi, jaką Boucher szła przez kilka lat. Nadal więc podstawą są syntezatorowe brzmienia, pełno tutaj w dalszym ciągu nietypowych przetworzeń instrumentów, zaskakujących połączeń, przesadzonej intensywności, słodkiego głosu. Zasadnicza różnica tkwi w tym, że Grimes w 2020 roku prezentuje się w mniej przystępnej odmianie. Forma i tworzenie atmosfery są tutaj podstawą, ale nie doświadczymy już wpadających w ucho wesołych refrenów czy tego co sprawiało, że nawet bieganie z nagraniami w słuchawkach sprawiało, iż ta aktywność fizyczna nie okazywała się tak męcząca. Pojawia się więc wrażenie, że Grimes zapomniała o tym, że na koniec i tak najważniejsza jest piosenka i to, że powinna się ona po prostu podobać. Prawda jest taka, że gdyby przykładała taką samą wagę do pomysłów, jak przywiązuje do produkcji (do której w sumie też wypada mieć pewne obiekcje), byłoby na pewno zdecydowanie lepiej. Oczywiście, można mówić o realizowaniu ambicji, ale samymi ambicjami artystki uszu nakarmić nie potrafię.

Na szczęście z tego galimatiasu da się wyłowić kilka udanych momentów. Sam początek albumu jest bardziej niż obiecujący – wciągający swoją klaustrofobiczną atmosferą „So Heavy I Fell Through the Earth” to chyba najlepsza rzecz na płycie. Później także zdarzają się jaśniejsze momenty: „My Name Is Dark” brzmi trochę jak stara, dobra Grimes, a i „Violence” również zapisuję do tych lepszych utworów. Udane są też szczególiki: obecność folkowej gitary w „Delete Forever” jest rozwiązaniem dość dziwacznym, ale i całkiem interesującym, podobnie śpiew ptaków w „IDORU”. Szkoda, że w dalszej części piosenek wszystko zaczyna się psuć czy też nie pojawia się nic przykuwającego uwagę. Zasadniczy problem polega na tym, że na nowym albumie zbyt często dzieje się niefajnie. Nie potrafię zaczarowywać rzeczywistości i takie „Darkseid”, „New Gods” czy „Before the Fever” to po prostu słabe utwory, które jeśli są w stanie wywołać jakieś emocje, to raczej te mające najwięcej wspólnego ze znużeniem. Dodatkowo są tutaj momenty, które można nazwać nieporozumieniem, jak przywodzące na myśl ścieżkę dźwiękową bollywodzkiego filmu rozwiązania w „4AM” albo „You’ll miss me when I’m not around”, będące najbardziej nijakim utworem w karierze Grimes.

W obliczu pandemii i tego co się dzieje na świecie, dużo uwagi zwraca się na treść. Stwierdzenie ścieżka dźwiękowa do końca świata coś w sobie być może ma. Samej Boucher zdarzyło się powiedzieć, że „Miss Anthropocene” to album koncepcyjny o kryzysie klimatycznym czy nieuchronnej zagładzie ludzkości. Dodała też coś o tym, że to jej ostatnia ziemska płyta, ale to już najbezpieczniej skwitować jedynie zwykłym „aha”. Pochylanie się nad poszczególnymi wersami działa zdecydowanie na niekorzyść Boucher plus uważam, że jeśli chciała powiedzieć coś ważnego, to chyba lepiej było postawić na oczywistość. Swoją drogą podziwiam, że z tak ubogich treści niektórzy są w stanie zbudować tyle wniosków, o których Grimes zapewne nawet przez chwilę nie pomyślała.

„Miss Anthropocene” pozbawione jest niezwykle przyjemnej nieprzewidywalności czy przyciągającej uwagę oryginalności, która cechowała „Art Angels”, nie wspominając już o „Visions”. Wielkiej tragedii na najnowszej płycie nie ma, ale niestety szału też nie. Grimes daje album, który można przesłuchać kilka razy i wracać ewentualnie tylko do jego fragmentów. Chciałoby się więcej, lecz albo formuła nieco się już wyczerpała, albo to może poprzeczkę Boucher postawiła sobie za wysoko.

Michał Stępniak (9 kwietnia 2020)

Oceny

Grzegorz Mirczak: 7/10
Marcin Małecki: 5/10
Średnia z 2 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: gość
[14 kwietnia 2020]
Także, że na płycie każdy znajdzie coś dla siebie. Lub takie arbitralne stwierdzenia, że piosenka trwa 7 minut - i wszystko jasne. No, skoro trwa 7 minut to wszystko jasne, im dłużej tym lepiej. Ogólnie polecam na wayback machine (jeśli ktoś nie ma fizyków) poczytać sobie, jak nie pisać recenzji (zwłaszcza w stylu GK)
Gość: cwel
[14 kwietnia 2020]
jeszcze brakuje podziału na ballady i bardziej energetyczne kawałki
Gość: gość
[13 kwietnia 2020]
Znaczy, że parodiowali TR, nie że takie kwiatki zasadzili
Gość: gość
[13 kwietnia 2020]
Dorzucam terazrockową klasykę:
- płyta może się podobać
- z jednej strony coś tam, lecz z drugiej coś tam
- zespól eksperymentuje, próbuje nowych rozwiązań, drąży (recka Oceansize z 2010)
- zespół nie stoi w miejscu
- wpływy tych w tej piosence. Albo tych w tej piosence. Albo tych w tej piosence (Surfer Rosa Pixies)
- ta płyta to prawdziwa perełka. Magia. Bajka
(ogólnie najlepsze są recki recenzenta o inicjałach GK)

Tak off the top of my head, polecam reckę How to dismantle an atomic bomb U2 na Porcys, tam pełno takich kwiatków
Gość: bubbles
[13 kwietnia 2020]
Zdania "Zasadniczy problem polega na tym, że na nowym albumie zbyt często dzieje się niefajnie" czy "Wielkiej tragedii na najnowszej płycie nie ma, ale niestety szału też nie" to jakieś terazrockowe koszmarki, których bym się po Was nie spodziewał. Liczę na większą wnikliwość i oryginalność w kolejnej recenzji.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także