Ocena: 7

Hatari

Neyslutrans

Okładka Hatari - Neyslutrans

[Svikamylla ehf.; 17 stycznia 2020]

Występ Islandczyków na ubiegłorocznej Eurowizji uważam za zagranie analogiczne do sławnego koncertu Laibachu w Korei Północnej. Bo widzicie, mamy tu dwa zespoły grające niekoniecznie najprzystępniejszą muzykę, występujące przed publiką, która niekoniecznie będzie w stanie się do ich twórczości odpowiednio odnieść, i to w miejscach zasadniczo ideologicznie im wrogim. Bez względu na konotacje polityczne trudno się wszak nie zgodzić, iż Eurowizja jest przede wszystkim produktem, który ma się sprzedać i na siebie zarobić (oczywiście z nawiązką). Hatari natomiast są grupą zadeklarowanie antykapitalistyczną... I nie, nie jest to z ich strony przejaw hipokryzji, a raczej specyficzny rodzaj nad-identyfikacji; świadczy o tym przyjęta przez grupę stylistyka. Ale zacznijmy może od początku.

W kontekście dokonań Hatari powołanie się na Laibach wydaje się zasadne z bardzo wielu powodów. Fakt, że miękki wokal Klemensa Hanninga ma się do warczącego, szorstkiego głosu Matthiasa Haraldssona podobnie jak wokal Miny Spiller do głosu Milana Frasa, jest tu symboliczną wisienką na torcie. Clou całego porównania sprowadza się do konstatacji, że islandzka grupa postanowiła do pewnego stopnia zaadoptować strategię artystyczną Słoweńców i dostosować ją do współczesnych realiów show-biznesu. Nie żebym chciał tu zarzucać Laibachowi starość, chociaż i takie głosy często słychać; chodzi mi bardziej o to, że ekipa Ivana Novaka stała się swego czasu ofiarą własnego sukcesu, który (wespół z wykładniami Žižka i rozpadem Jugosławii) przyczynił się do zrozumienia istoty działalności grupy. Laibach mógł być wywrotowy w oczach władz komunistycznej Jugosławii jako świeże, lokalne i co do sedna nieokreślone zjawisko. Takiego stanu nie dałoby się utrzymywać bez przerwy ze względu na przyjętą konwencję. Grupa nie dążyła wszak do usilnego odżegnywania się od swojej popularności (inaczej niż np. Aphex Twin, który wydawał swoją muzykę pod najróżniejszymi szyldami), a muzycy świadomi byli tego, iż ich strategia artystyczna to czysty, już wtedy iście postmodernistyczny, manifest, u podstaw którego leży zaplanowana gra pozorów – zupełnie inaczej niż w przypadku tzw. artystów natchnionych, tj. jednostek nieco bardziej proroczo ukształtowanych, dzięki czemu skłonne są one uwierzyć w swoje artystyczne powołanie.

Słuchając wywiadów z członkami Hatari niezwykle trudno byłoby uznać, że kieruje nimi jakaś ponadnaturalna moc. Cała otoczka, jaką grupa wokół siebie kreuje, jest w istocie tylko inteligentną zabawą kontekstami i formułą. Nie oznacza to, że ich sprzeciw wobec systemu społeczno-ekonomicznego nie jest szczery. Krytycy kapitalizmu wskazują częstokroć, iż ten potrafi na swoją korzyść wykorzystać również tych, którzy się mu szczerze sprzeciwiają. Islandczycy wydają się być tego jak najbardziej świadomi. Ich środkiem do osiągnięcia osobistego, moralnego zwycięstwa w obliczu swojego ideologicznego, bezosobowego przeciwnika, jest w tym wypadku właśnie nad-identyfikacja. I tak oto grupa występuje na Eurowizji, jednym z najbardziej komercyjnych wydarzeń muzycznych na świecie, by potem na premierę debiutu napisać do potencjalnych nabywców jakże wymowne „CONSUMUE”. Zresztą stylistyka BDSM, jaką grupa się posługuje, nie wydaje się być przypadkowa. Ból potrafi być w końcu czymś bardzo nieoczywistym: szczególnie dla tych wszystkich, których wprawia on w podniecenie. Czymś podobnym jest z perspektywy Hatari nieograniczona konsumpcja dóbr: globalnie straszna, niszcząca środowisko, autodestrukcyjna, ale tu i teraz – no cóż – jakże przyjemna. Wydaje mi się, że Islandczycy byliby skłonni pociągnąć tę metaforykę jeszcze dalej. Wszak z ich punktu widzenia zarówno BDSM, jak i konsumpcja stanowią pewne społeczne tabu. Nie każdy jest w końcu Erichem Frommem, który zadaje sobie pytanie o jej elementarny cel. Grupa symuluje tym samym objawy syndromu sztokholmskiego w stosunku do wspomnianego społeczno-ekonomicznego systemu, w jakim przyszło im żyć (w sumie kto wie – może dla nich to coś więcej niż symulacja?).

Oczywiście, jak to w przypadku wszelkich ideologii, z Islandczykami nie trzeba się zgadzać by ich słuchać – znam wszak zarówno lewicowych słuchaczy Kukiza, jak i prawicowych fanów Marii Peszek. Dla niektórych przekaz i otoczka projektu mogą warunkować jakikolwiek odbiór, dla innych zaś będą one zupełnie drugorzędne w obliczu zawartości muzycznej krążka. Na tym poletku „Neyslutrans” spisuje się... no właśnie, trudno jest to określić jednym słowem. Wiadomo, że na brzmienie grupy miał wpływ nie tylko Laibach (ten w zasadzie miał wpływ prawdopodobnie tylko na sposób ekspresji wokalnej). Wśród inspiracji należy wymienić również Crystal Castles, Combichrist czy Tzusing. O ile wpływy tego ostatniego widać np. w „Klefi”, a tego pierwszego w „Nidurlut”, o tyle Combichrist odegrał tu najprawdopodobniej najważniejszą rolę. Otóż pomijając fragmenty neoklasyczne, brzmienie Hatari jest mocno zakorzenionym w poprzednim dziesięcioleciu, ale jednocześnie nowocześnie odświeżonym i dopracowanym aggrotechem; gatunkiem, który wyewoluował z dark electro i ebm-u, a którego historię można podzielić zasadniczo na trzy okresy: ten sprzed wydania przez Hocico „Wrack and Ruin”, cechujący się bardziej EBM-owym, synthowym i brudnym brzmieniem, ten po wydaniu soundtracku do Devil May Cry w 2013, kiedy to gatunek praktycznie umarł, a ci którzy nadal próbowali go tworzyć zwykle odbijali się od ściany monotonii i powtarzalności, a także ten środkowy, który stawiał na prosty, agresywny przekaz, mocny bit i wyjątkowo chwytliwe melodie. „Neyslutrans” jawnie nawiązuje do brzmienia Combichrist z tamtych lat. Słuchając opisywanego krążka słyszę zarówno „Get Your Body Beat”, „Sent to Destroy”, jak i „Throat Full of Glass”. Przewaga Hatari nad ekipą Andy'ego LaPlegua leży w tym, iż Islandczycy paradoksalnie unikają bycia edgy, czynnika który w moim mniemaniu zaważył na tym, iż krążki wydawane przez Out Of Line i Metropolis – mimo relatywnie niezależnego charakteru – zwykle nie docierały na Pitchforka, a i pewna część niezalu odnosiła się do nich z wyraźnym dystansem.

W tym kontekście długogrający debiut Hatari jawi mi się jako jedna z najlepszych płyt aggrotechowych w perspektywie ostatnich 10 lat, przy czym należy tu wyraźnie podkreślić, że ostatni realny konkurent jaki przychodzi mi do głowy został wydany w 2013 roku („Asgard” Centhronu). Dodatkowo krążek stanowi idealny wręcz entry level dla wszystkich tych, którzy chcieliby ów gatunek – choćby i dla czystej wiedzy muzycznej – zgłębić. Ciężko oczekiwać od schematycznego nurtu arcydzieł, ale Hatari wykrzesali z niego maksimum możliwości. I chociaż nie widzę ich nawet czysto hipotetycznie w line-upie Offa, to na takim Castle Party – czemu nie? No dobra – po tym występie na Eurowizji mogliby za dużo zażądać... No proszę, jaki paradoks!

Grzegorz Mirczak (12 lutego 2020)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Tom
[25 lutego 2020]
Performatywne objawienie. Ich występ na Eurowizji to doskonałe uzupełnienie Społeczeństwa Spektaklu. Zespół niezwykle świadomy; ich krytyka jest praktycznie niemożliwa, bo każdy krok tego zespołu jest niesamowicie świadomy. Mocno poczytali Deborda, mocno świadomi, wybitny kolektyw.
Gość: ashes
[25 lutego 2020]
Ale przecież Hatari od polskich widzów dostało chyba maksymalną liczbę punktów! :) Świetny tekst!
Gość: shshs
[13 lutego 2020]
Bardzo dobry tekst!
Dla większości ludzi niestety Hatari po Eruowizji zostało odebrane jako przejaw "zgniłego lewackiego" zachodu - szczególnie tu w Polsce, w zestawieniu z naszą "słowiańską" Tulią.
Dobrą wisienką na torcie ich wystepu było pokazanie flagi Palestyny w jednym z ujęć na zespół (konkurs był w Izraelu) - i to było ostatnie spojrzenie kamery na Hatari.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także