Duster
Duster
[Muddguts; 13 grudnia 2019]
Muzyczne powroty po latach milczenia to zdecydowanie temat-rzeka, podobnie jak ich poziom jakościowy. Można wrócić wyłącznie po to, aby grać koncerty (Pulp, Sunny Day Real Estate), można wrócić i nagrać dobrą płytę (My Bloody Valentine, Slowdive), można wrócić i nagrać średnią płytę (Ride, Lush, American Football), można wrócić i nagrać złą płytę (Blur)… Możliwości jest naprawdę wiele, dlatego też zainteresowanie trzecim albumem Dustera było aż tak duże, jeśli chodzi o alternatywny światek – wszyscy byli ciekawi, do której kategorii będzie można przypisać tę grupę.
A przecież Clay Parton, Canaan Amber oraz Jason Albertini mogli wybrać najprostszą drogę; wydać album, który będzie zupełną kopią wcześniejszych dokonań. Nie stało się tak: mimo wykorzystania podobnych środków wyraźnie słychać, że muzycy są starsi i do poszczególnych utworów dorzucają swój bagaż doświadczeń. Niepewność, zagubienie, tęsknota – wszystkie te wątki znamy z dwóch wcześniejszych płyt, ale na „Duster” nie brzmią one jak nastoletnie rozterki. To bardziej spojrzenie w przeszłość ze świadomością, że niektórych rzeczy nie da się już zmienić, że można to tylko opowiedzieć, ale nic poza tym.
„Copernicus Crater” czy „Lomo” rozpoczynają się w sposób iście dusterowy: zapętlonymi motywami, które wwiercają się w głowę, przynosząc jednocześnie skojarzenia z kosmiczną przestrzenią. Drugi z utworów jest przy okazji jedną ze smutniejszych kompozycji na tym albumie – w ciągu niecałych trzech minut dialogi pomiędzy gitarami, perkusją i wokalem przywołują echa debiutanckiej płyty Low przefiltrowanej przez indywidualny język grupy z San Jose. Także „Ghoulish” można uznać za niezwykle przejmujący i rozdzierający fragment płyty, który można w zasadzie scharakteryzować wycinkiem z jego tekstu: fate like glass, we're breaking up.
Oprócz melancholijnych snujów mamy też rozpikselowane, przesterowane riffy („Lost”, „Go Back”, „Ghost World”), krzywe elektroniczne bity, które wbrew pozorom bardzo dobrze pasują do charakterystycznych dla Dustera gitarowych zagrywek („Damaged”), umiejętne balansowanie między hałasem a melodią („Summer War”) – każdy ten element składa się na muzyczną dojrzałość obecną na „Duster”. Oczywiście, to nie oznacza, że wcześniejsze dwie płyty zespołu były w jakiś sposób niedojrzałe i uboższe; po prostu te niemal dwie dekady milczenia wpłynęły w dużym stopniu na twórców i to, co mogli oni dodać do swojej dawnej, dobrze znanej formuły. Pewne rzeczy jednak nadal zostały takie same, jak lata temu: materiał został nagrany na żywo na taśmie w garażu jednego z muzyków, zupełnie jak „Stratosphere” oraz „Contemporary Movement”.
Można zatem stwierdzić, że te dziewiętnaście lat przerwy w istnieniu zespołu dało grupie przede wszystkim możliwość powrotu i kawałek własnej przestrzeni (kolejne słowo-klucz, którego można użyć w odniesieniu do Dustera) w rozległym muzycznym wszechświecie. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że na następcę „Dustera” nie będziemy czekać tak długo. Zdecydowanie za mało jest takich niespiesznych, acz poruszających płyt, a w tworzeniu takowych Duster zawsze był mistrzem.