Ocena: 7

Vince Staples

Prima Donna [EP]

Okładka Vince Staples - Prima Donna [EP]

[ARTium Recordings; 26 sierpnia 2016]

Trudno nie lubić Vince’a Staplesa. Nagrywa dość często, a nie nagrał jeszcze niczego słabego, mimo 23 lat imponuje dojrzałością, a jednocześnie jest przekonująco niedojrzały – unika mentorskiego, sentencjonalnego pustosłowia, muzycznie zapewniając produkcje chropowate, brudne i wyzywające. Jego nagrania są różnorodne, ale bardzo dalekie od realizowanego przez epigonów Kanye Westa skrajnie eklektycznego rapwidowiska, w którym anielskie chóry dobrze jest połączyć z przytłaczającym basem i wokalem przepuszczonym przez piętnaście efektów.

Największą siłą „Summertime '06” była chyba sensacyjna zwyczajność. Oczywiście osoby rozsmakowane w detalach znalazły tam szczególiki umiejętnie ustawione ręką No I.D, ale na tle najbardziej wyrazistego rapu z 2015 roku (Clipping, Kendrick, Chance…), debiut Vince’a imponował minimalizmem. Staples, nagrywając niewątpliwie jedną z najważniejszych hip-hopowych płyt tego roku, chyba jedyny tak wyraźnie pokazywał, że muzyka nie jest najważniejsza, a raczej, że najważniejsza jest taka muzyka, która umiejętnie zwróci uwagę na to, że najważniejszy jest on i historia, którą ma do opowiedzenia. Z bezczelną odwagą i bezpośredniością snuł opowieść o dorastaniu w paskudnej dzielnicy, problemach rodzinnych, śmierci przyjaciela, konfliktach z policją… Gdy ja o tym piszę, wygląda to na wiązankę oklepanych motywów, na które należałby spuścić zasłonę milczenia. Gdy pisał on, po prostu spuszczał nam wszystkim liryczny oklep.

„Prima Donna” powinna być kapryśna i taka właśnie jest. Z jednej strony Staplesowi udaje się zachować esencję swojego stylu, ale ona też w dużym stopniu się rozmywa, rozpada na wiele kawałków, które są wycieczkami w bardzo różnych kierunkach – mamy i pozornie bardzo optymistyczny, niemal popowy „Smile” (gdyby nie programowo niechlujna artykulacja refren były prawdziwie bangerowy), patetyczne gitarowe solówki, a chwilę później minimalistyczne taneczne podkłady tak piękne zgrane z przewrotnym, niepokojącym refrenem „Loco”. Wszystko to zostało podlane chyba rekordową jak na Staplesa dawką autosarkazmu. To naprawdę krzepiące, że rap, który stereotypowo kojarzy się wielu osobom z tandetnymi przechwałkami, coraz częściej staje się konwencją doskonałą do rozliczania się z własnym zakłamaniem i hipokryzją; wybebeszeniem tego, co najbardziej wstydliwe, odkrywaniem podszewki tożsamości. Autor „Hell Can Wait” znów potwierdził, że jest piekielnie zdolnym autorem mrocznych, a jednocześnie inteligentnych tekstów. Pojawiający się w „War Ready” Edgar Allan Poe to zdecydowanie coś więcej niż tylko efekciarski rym do „know”.

Piotr Szwed (18 listopada 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także