Flume
Skin
[Mom + Pop Music; 27 maja 2016]
Ponoć „Skin” to płyta przekombinowana, drażniąca, pretensjonalna... Luke Fowler z Pretty Much Amazing, reprezentujący dość dobrze liczną grupę osób sceptycznie patrzących na tegoroczną propozycję Harleya Edwarda Stretena, na początku swej recenzji zadaje pytanie: czy udało się młodemu producentowi zapanować w studiu nad tak różnymi osobowościami jak: Kai, Aluna George,Vince Staples, Vic Mensa, Allan Kingdom, Raekwon, Beck? Czy to możliwe, że 24-latek był w stanie stworzyć z postaci reprezentujących tak odległe muzyczne krainy spójny dźwiękowy krajobraz? I odpowiada: to nie mogło się udać.
Dziwna teza, nie tylko w czasach rozdętego do granic możliwości, a jednak jakoś wciąż fascynującego popcyrku Kanye Westa. Wystarczy sięgnąć pamięcią do takiego, dajmy na to, „Psyence Fiction”, by zdać sobie sprawę, że nie ma czegoś takiego jak ściśle określony limit featuringów, po którego przekroczeniu twórca jest skazany na porażkę. Słuchając „Skin” łatwo można wychwycić wspólną zasadę, która sprawia, że plejada gwiazd (bądź gwiazdeczek) współczesnego popu, rapu i alternatywnego r&b (jeśli ktoś nie pasuje do tej ekipy, to chyba tylko Beck) gra w jednej drużynie, przez cały czas do tej właściwej bramki. Gdy wyobrażam sobie, jakie uwagi musiał przekazywać Streten podczas przednagraniowych odpraw, to domyślam się, że często pojawiało się w nich słowo „mniej”. Australijczyk nie pozwala na sztuczki techniczne czy zaskakujące dryblingi. Każe realizować taktykę melodyczną, bardzo klarowanie rozrysowaną na tablicy zaledwie kilkoma pociągnięciami kredy.
To właśnie prostota linii wokalnych, ich konwencjonalność sprawia, że udaje się na „Skin” utrzymać nieoczywistą, imponującą harmonię między pierwszym, piosenkowo-raperskim planem, a rozedrganym, pozornie chaotycznym tłem, za jakie odpowiada twórca całego zamieszania. Drugi album Flume, mimo tego, że niektórzy lubią pisać przy jego okazji o eksperymentalności czy futurystyczności, przynosi efektowny kolaż wątków dobrze znanych fanom dzisiejszej elektroniki. Ten piękny kwiat, widoczny na okładce „Skin”, wyrósł na glebie użyźnionej przez nagrania takie jak „Pretty Wicked Things” Dawn Richard, produkcje Arki, modę na trap i future bass. W pewnym sensie otrzymaliśmy album, który momentami brzmi jak płyta Chromatics wyprodukowana przez kogoś w rodzaju Flosstradamusa, doskonałe połączenie euforii, epickości i melancholii.
W przeciwieństwie do dość naiwnych kompozycji z debiutu, tym razem Flume naprawdę imponuje jako konstruktor piosenek. Nieważne, czy porusza się w rejonach rozmarzonego, ale umiejętnie poszatkowanego popu („Never Be Like You”), testuje wytrzymałość słuchacza efektem zacinającej się płyty, by po paru chwilach przemycić pod rytmiczną pulsacją piękną, rozwijającą się stopniowo melodię („Wall Fuck”, „Free”), wskrzesza ducha ninetiesowej, poprockowej ekspresji („Like Water”) czy tworzy doskonałe prograpowe numery („Smoke & Retribution”), nawet komuś takiemu jak Vince Staples wyznaczając tylko tyle miejsca, ile jest akurat potrzebne.
Flume praktycznie w każdym z szesnastu tegorocznych utworów brzmi interesująco, choć też często w pewnym stopniu efekciarsko. Taki to jednak urok artysty, który, jak niewielka, ale niezwykle istotna grupka reżyserów, potrafi manifestować twórczą niezależność, jednocześnie spełniając z radością wymogi stawiane przed hollywoodzkimi produkcjami. Między zalewem płyt będących retroczymś, a często pretensjonalnymi eksperymentami, które miałyby pretendować do miana „muzyki jutra”, „Skin” jawi się jako propozycja piękna w swej teraźniejszości.