Ocena: 8

Złota Jesień

Czyściec EP

Okładka Złota Jesień - Czyściec EP

[Jasień; 28 lipca 2016]

Warszawski zespół był największym (a przynajmniej najbardziej charakterystycznym) odkryciem zeszłego roku dla osób pochodzących z naprawdę różnych muzycznych środowisk, że wymienię w tym miejscu chociażby Marka Sawickiego, Małgorzatę Halber czy Piotra Stelmacha. Bądźmy jednak szczerzy: legendy o dzikich koncertach i czynionym w ich trakcie tęgim rozpierdolu krążą w środowisku już od dobrych trzech lat. Sądzę zresztą, że to właśnie doświadczenia koncertowe prawdopodobnie wpłynęły w tak dużym stopniu na kształt debiutanckiej płyty Złotej Jesieni – „Girl Nothing” było wybuchem, ujściem za długo kumulujących się emocji, albumem o klimacie słodko-gorzkim, który z zewnątrz brzmiał jak dziki, nieujarzmiony jazgot, ale w środku chował po prostu naprawdę dobre piosenki, tylko umiejętnie zdekonstruowane.

Wydany przed kilkunastoma dniami „Czyściec” jest z kolei opisem stanu pewnej nieopisywalnej błogości, przyjęciem ze spokojem aktualnego stanu rzeczy. Nawet w noise’owej części materiału ma się wrażenie, że to wszystko jest na swój sposób kontrolowane, że nie chodzi tu już tylko o pozbycie się wewnętrznego ciężaru, ale o coś ponad to. Taką wizję EP-ki podpowiadają też teksty Miłosza Cirockiego, który zresztą stopniowo staje się jednym z najciekawszych i najbardziej kreatywnych tekściarzy, jeśli chodzi o scenę podziemnej alternatywy w naszym kraju. Dowodem niech będzie luźno rzucone „Nigdy nie byłem pewny siebie, tak jak jestem pewny teraz” w „Nestlé Frutina vs Counter-Strike” (cudowny absurd tytułów z debiutu jest, jak widać, twórczo kontynuowany), czy „nigdy nie będę czuł się źle/już nie pamiętam jak to jest” zamykające „Czy jestem białym kotkiem?” - to dwa najbardziej zapadające w pamięć fragmenty, które podkreślają konceptualny wydźwięk tekstów na całym mini-albumie. Cirocki próbuje uchwycić w słowach pewną nierealną beztroskę, pod którą jednak chowa się chęć rozpłynięcia się, ukrycia, czy nawet “wbiegnięcia w próżnię” tak szybko, jak to możliwe. Iluzoryczna sielanka sąsiaduje z absurdem leżenia na stronach internetowych, a wszystko to ostatecznie kolejny raz sprawia, że Złotą Jesień można umieścić pod pewnymi względami na tej samej półce, co wczesną Ściankę: tym razem już nie ze względu na psucie piosenek, lecz z powodu surrealizmu tekstów.

Po różnego rodzaju zawirowaniach w składzie czy momentach, w których dalsze istnienie grupy wisiało na włosku, Złota Jesień jawi się w 2016 roku jako zespół, który już nic nie musi. I dobrze, zresztą i tak nigdy nie grali po to, aby spełniać oczekiwania kogoś innego niż oni sami. Trzy ostatnie lata i trzy wydawnictwa, jakie mają w dorobku, składają się w ten sposób na pełny obraz grupy, która pokazując, że można inaczej niż wszyscy, sprawiła, że nieco więcej osób zwróciło uwagę na undergroundowe działania polskiej alternatywy. (mm)

Ogólne słowa uznania można oczywiście mnożyć, ale Złotej Jesieni należy się chyba solidne zanurkowanie w zawartość muzyczną, w samo mięso. Tym bardziej, że paradoksalnie ich nowe wydawnictwo zaczyna się tak, jakby wcale mu się nie chciało. Do „Czy jestem białym kotkiem?” można przypisać takie tagi jak loner rock, downer rock, no-rock-here-so-get-lost albo I-wanna-hide-myself-in-a-pink-soft-fluff-and-die-in-it. Cały mini-album trwa w zawieszeniu, w stanie przejściowym między kapitulacją a ekstazą, dysfunkcją a komfortem, sceptycyzmem a wtórną naiwnością. Między grzechem a miłością, jak w tytułowym czyśćcu. Znamy to już z „Girl Nothing”, ale ta nieuchwytność jest jeszcze silniejsza, a jednocześnie album jest zdecydowanie odważniejszy, bardziej świadomy. Chyba nie ma już sensu pisać o inspiracjach shoegaze'em, The Dead C, The Hunches, Royal Trux, outsiderską muzyką z piwnic i sypialni, japońskimi improwizacjami, itd. Złota Jesień ma swój język i to język, który w swojej niestabilności jest bardzo pewny siebie.

Wracając do „Białego kotka”: obok letargicznej gitary pięknie brzmią tu syntezatorowe, analogowe dźwięki (MS-20 mini i inne sprzęty Emila Macherzyńskiego?). To właśnie dołożenie nowych instrumentów i efektów – syntezatora, saksofonu, pianina, loopów – oraz staranny miks wskazywałyby od strony formalnej na wyraźny krok do przodu, chociaż to nadal, mniej lub bardziej kontrolowany, spacer we mgle. Tytuł „Nestlé Frutina vs Counter-Strike” brzmi przecież albo jak jakiś trop nostalgii, albo jak żart. Kawałek kontynuuje zresztą atmosferę motywacji zawieszonej na kołku, ale klawiszowe dysonanse, arytmiczne stukanie, no i właśnie ta ożywcza, nawet jeśli nie jest poważna, deklaracja o treści: „nigdy nie byłem pewny siebie tak, jak jestem pewny teraz” zapowiadają fragment, który można spokojnie wyekstrahować na składankę najlepszych polskich kawałków ostatnich lat - muskularny “Zlew”.

W „Zlewie” ten fruwający niedbale pył po kompozycjach, jakim są dwa poprzednie kawałki, wzbiera w tajfun, nabiera formy, której nie tylko da się dotknąć, ile raczej dotkliwie nią skaleczyć. Gitary brzmią tu tak masywnie, że czapki zwiewane są z głów. Ale nie tylko gitary są wspaniałe - uwagę w równym stopniu kradnie szalejący saksofon i krautowo zapętlony bas, który w pewnym momencie zaczyna przypominać trans na modłę Suicide. Przez ponad 5 minut kumulacje plączą się z rozsypkami tak świetnie, że „Zlew” momentalnie wszedł u mnie na pierwsze miejsce ulubionych piosenek zespołu.

EP-kę kończy „W marcepanie”, które przypomina łabędzi śpiew. Prawie każdy kawałek ZJ brzmi, jakby miał być ostatnim, ale ten jest jak ostateczna ściana dźwięku – wściekła, piękna, oczyszczająca. A przy tym już delikatna, tak jakby powrót do naiwności się powiódł i siedzimy otuleni marcepanem. Sprzężenie na wysokości 1:40 jest tak ładne, że przez chwilę doznałem iluzji, że zagubił się tu flet Isobel Sollenberger. To również warto podkreślić – że część zajebistości w muzyce Złotej Jesieni wydarza się trochę przypadkiem. Z drugiej jednak strony, patrząc na tę błyskotliwą ścieżkę rozwoju, wydaje się, że przypadku będzie tu coraz mniej, a zespół tak naprawdę jeszcze się na dobre nie rozkręcił. Albo że za każdym razem będzie się rozkręcał na nowo i trochę inaczej. (kp)

P.S. "Czyściec" jest już dostępny na kasecie. Nakład wynosi 50 egzemplarzy, więc ruszcie się trochę.

Marcin Małecki, Karol Paczkowski (26 sierpnia 2016)

Oceny

Marcin Małecki: 8/10
Piotr Szwed: 7/10
Średnia z 2 ocen: 7,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: yoda
[23 września 2016]
Bez przesady, to kapelka o której za dwa lata nikt nie będzie pamiętał.
Gość: Kowal
[31 sierpnia 2016]
AAAA to tam są jakieś teksty!
Gość: karol p
[29 sierpnia 2016]
@Roquentin Nie wiem, jak dokładnie patrzy na to Marcin, ale dla mnie te teksty mają być właśnie trochę mdłe, pretensjonalne, naiwne, stojąc w kontrze do totalnego rozpiździelu w dźwiękach. Podobnie tekst "nigdy nie byłem pewny siebie tak, jak jestem pewny teraz" - to przecież nie jest świadectwo ukończenia z sukcesem jakiegoś natchnionego treningu personalnego, tylko niewyraźna, ale chyba jednak autoironia. Jeśli jednak mylę się co do intencji i to jest wszystko bardzo serio, to wtedy się zgodzę, że teksty nie najlepsze. Chociaż, po prawdzie, jestem już tak głuchy, że i tak ich prawie wcale nie wyłapuję.
Gość: Roquentin
[29 sierpnia 2016]
Proszę wybaczyć, ale zacytowane w recenzji fragmenty tekstów jednego z "najciekawszych i najbardziej kreatywnych tekściarzy" undergound.pl są raczej dowodem na odwrotną sytuację. Typowa polska magma słowna, a la wczesne Pustki w najlepszym wypadku (a to nie komplement). Albo inaczej - "Nigdy nie będę czuł się źle/już nie pamiętam jak to jest" - czy to nie pasuje idealnie do któregoś z radiowych klasyków Kasi Kowalskiej? Więc: litości...

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także