Ty Segall
Ty Rex
[Goner; 27 listopada]
Ty plus Rex. Nic prostszego. Repertuar T.Rexa w wykonaniu Ty Segalla. To również nic zaskakującego - duch Marka Bolana rezonował silnie na zeszłorocznym „Manipulator”. W dodatku jeśli ktoś jest większym fanem Ty Segalla ode mnie, to już od dawna zna ten materiał. Album jest bowiem reedycją, zbierającą materiał z dwóch wydawnictw (z 2011 i 2013 r.), wcześniej dostępnych jedynie w ramach Record Store Day. Sam nie słyszałem wcześniej tych piosenek, ale teraz ściągam czapkę z głowy. Jasne, mamy do czynienia z coverami, to rzadko są rzeczy godne peanów. Ale Segall nie składa zwyczajnego hołdu swojemu mistrzowi, nie jest zwykłym rzemieślnikiem. Tu buzuje taka chemia, że należy raczej mówić o reinkarnacji. Nie wierzycie? Do czasów wspomnianego „Manipulator” myślałem, że nowym Bolanem był inny garage-rockowiec o popowej fantazji, któremu zresztą Segall zawdzięcza równie wiele – mowa o Jayu Reatardzie. Długie, ciemne kręcone włosy, okazyjnie przystrojone w cylinder, wyraźne dwa okresy w twórczości, śmierć w tym samym wieku, na moment przed ukończeniem trzydziestu lat. Coś w tym jest. Ale młody Bolan i Segall też mają podobne fizis, prawda? A do tego dołącza głos oraz olśniewająca – i bardzo na tym olśniewaniu skoncentrowana - rockerka. Naciągane to jak diabli, ale przecież wszyscy uwielbiamy to robić.
W każdym razie Ty odświeżył te kompozycje najlepiej, jak mógł. Zamiast przesadnie przystroić, ściągnął je do garażu, jednorodnie mieszając swój styl z Bolanowskim. Produkcja jest bardzo surowa i ma tony pogłosu, tak jakby kawałki miały brzmieć jak mocno już zjechane nagrania T.Rexa albo po prostu The Stooges. Perwersyjna fuzzowatość jest co prawda zbyt współczesna, żeby mylić ten album z klasykiem przełomu lat 60./70., ale nadal wyczuwa się tu glam. Słychać to już w otwierającym „First Heart Mighty Dawn Dart”, pochodzącym jeszcze z folkowego „A Beard Of Stars”, w którym, mimowolnie lub nie, wskrzeszony jest ten specyficzny, lekko kiczowaty splendor. Segall ślizga się zresztą po całej dyskografii T.Rexa i w kilku miejscach („Cat Black”, „The Motivator”) bez najmniejszego problemu udowadnia, że nie musi rozkręcać głośności na maksa, żeby wypaść zdecydowanie. Ale mocy oczywiście również nie brakuje, wpływy Hawkwind się tu nie ukryją. Jeśli myśleliście, że z totalnie skatowanego „20th Century Boy” nie można już wycisnąć niczego więcej, to jesteście w błędzie. Oryginał cechują mocarne uderzenia przesterowanych gitar, ale w tym wykonaniu brzmią tak, jakby wzmacniacze zostały wcześniej zarżnięte nożem. Feeling jest niezaprzeczalny we wszystkich dziewięciu kompozycjach – wokal pada bardzo blisko rejestrów Bolana (Ty nie stosuje jednak jego markowego wibratta, bo to by zakrawało o żałosne małpowanie), a gitary pracują ciekawiej niż na większości wydawnictw Segalla, sprawdźcie gęste zagrywki w „Buick Mackane” i „Elemental Child”. Dlatego kiedy słucham, jak świetnie bawi się wpływami T.Rexa - zarówno tu, jak i na ostatnich dokonaniach - to wydaje mi się, że zamiast drugim Dave'em Brockiem wolałby zostać drugim Markiem Bolanem.