Deerhunter
Fading Frontier
[4AD; 16 października 2015]
Bradford Cox przyzwyczaił słuchaczy do tego, że nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu, czy to jako Atlas Sound, czy jako lider i główny kompozytor grupy Deerhunter. Jego dotychczasowy dorobek jest pełen muzycznych perełek, jednak zgrzyt pojawił się dwa lata temu przy okazji „Monomanii”. Był z nią następujący problem: brzmiała jak przeciętna płyta Deerhuntera. Żadnych górek, żadnych dołków. Poza „Back To The Middle” oraz „T.H.M.” trudno wskazać kompozycje, które zostawały w głowie na dłużej niż jedno przesłuchanie. Tegoroczny „Fading Frontier” nie miał szczęścia do singli, co mogło przynieść pewne obawy odnośnie aktualnej formy zespołu – nieco funkujący „Snakeskin” (z intrem brzmiącym jak delikatna aluzja do „For Tomorrow” zespołu Blur) zapowiadał się wprawdzie obiecująco, jednak „Breaker” balansował na granicy zapamiętywalności. Czy tak jest z całą płytą?
Na szczęście nie. Nowe wcielenie Deerhuntera ma przede wszystkim więcej wspólnego z lekkim, letnim dream-popem, niż z brudną, noise-popową „Monomanią”. Słychać to zwłaszcza w utworze „Take Care”, który z jednej strony ma w sobie wyczuwalny element deerhunterowski, a z drugiej strony brzmi jak próba uchwycenia charakteru muzyki Beach House w czterominutowej piosence. Takie porównanie nasuwa się automatycznie nie tylko ze względu na tytuł utworu, współdzielony z piosenką duetu z Baltimore, ale przede wszystkim przez to, w jaki sposób współgra ze sobą bardzo oszczędna perkusja, delikatna gitara i subtelny klawisz. Nowa płyta Deerhuntera brzmi momentami nie tylko jak wariacja na temat „Teen Dream”, ale również jak niepublikowane nagrania Real Estate. Zwrócił na to już uwagę Ian Cohen w recenzji dla Pitchforka, stwierdzając, że „All The Same” zostało nazwane tak samo, jak jedna z kompozycji tej grupy i korzysta z zazębiających się gitarowych melodyjek o podobnym charakterze. Warto jednak dodać, że mimo tej analogii, wyżej wspomniany kawałek mógłby bardzo dobrze odnaleźć się na każdym innym albumie zespołu, jest on bowiem drugim najgłośniejszym utworem na płycie zaraz po „Snakeskin”.
Materiał z najnowszego albumu grupy jest znacznie spokojniejszy i stanowi pewną opozycję dla wcześniejszych dokonań zespołu, czego przykładem może być leniwie snujące się „Leather And Wood”. Niech nikt mnie źle nie zrozumie: to nadal są typowe dla nich piosenki, które mogłyby znaleźć się na każdej płycie Deerhuntera, z tym że zostały one pozbawione wściekłości, wrzasku i przesteru. Więcej tutaj przestrzeni, nieinwazyjności oraz gorzkawej refleksji (zwłaszcza w linijkach pokroju „And when I die/There will be nothing to say/Except I tried” ze wspomnianego wcześniej singlowego „Breakera”). Wprawdzie w dorobku grupy pod dowództwem Coxa zdarzały się już ambientowe wstawki i mniej szalone utwory, ale dopiero „Fading Frontier” jest pod tym względem spójną całością.
Być może nowy kierunek zespołu był strategią przemyślaną już w momencie wydania „Monomanii”, lecz brzmienie „Fading Frontier” to przede wszystkim efekt wypadku, jakiemu uległ wokalista zespołu w grudniu 2014 roku (został potrącony przez samochód w trakcie spaceru ze swoim psem). Sam Bradford Cox wskazał to zdarzenie na mapie rzeczy, które wpłynęły na kształt nowej płyty zespołu. Znalazły się na niej również nie tylko pies Coxa o imieniu Faulkner czy syntezator ARP Odyssey, ale również takie grupy jak INXS, R.E.M. i Tears Of Fears. Do twórczości pierwszego z zespołów artysta porównał zresztą ten materiał po jednym z czerwcowych koncertów, na którym – mimo występowania solo – zagrał nowe utwory Deerhuntera.
Przy okazji recenzji poprzedniego albumu zespołu na naszych łamach Miłosz Cirocki zwrócił uwagę na to, że Bradford Cox bardzo rzadko tworzy coś takiego jak „klasycznie pojmowany refren” i w przypadku „Fading Frontier” jest to tym bardziej wyczuwalne. Mamy bowiem do czynienia z popową płytą, na której nie ma elementu charakterystycznego dla popu: nośnych, zapamiętywalnych refrenów. Tym, co się nuci po przesłuchaniu tej płyty, są różne drobne motywy, które bardzo szybko wpadają w ucho (jak to zwykle bywa w przypadku kompozycji Coxa). W tym kontekście warto zauważyć, że dwa utwory, które można uznać za największe hity zespołu, to „Desire Lines” oraz „Nothing Ever Happened” – proste, łatwe do zanucenia kawałki z klasycznymi refrenami, które stopniowo zmieniają się w motoryczne repetycje riffów dające możliwość improwizacji. Melodie, które chodzą po głowie po przesłuchaniu „Fading Frontier”, nie dają się tak rozciągać, raczej stawiają nacisk na coś innego. Po raz pierwszy na taką skalę są nieco przezroczyste, jak muzak – to taki earworm, tylko że miękki, a nie agresywny, jak to się w dorobku Deerhuntera zdarzało.
Podczas trasy promującej „Fading Frontier” Cox nie tylko supportuje sam siebie jako Atlas Sound, ale też na czas grania nowych utworów odkłada gitarę i skupia się przede wszystkim na śpiewaniu oraz grze na syntezatorze. Niestety można mówić o fatum, jeśli chodzi o tę trasę: zespół bardzo często zmaga się z problemami technicznymi. Jeden z pierwszych amerykańskich występów z nowym materiałem był prawie dwugodzinnym chaosem, którego nie wytrzymywali sami muzycy, a co dopiero fani. Z kolei w niektórych utworach na paryskim koncercie było więcej przypadkowych sprężeń niż melodii. Czas pokaże, czy europejska część trasy (niestety bez wizyty w Polsce, ale z przystankiem w Berlinie) również będzie wypełniona niezamierzonym piskiem i hałasem, którego na nowym albumie jest najmniej w historii zespołu.
„Fading Frontier” to najbardziej stonowany krążek Deerhuntera, co nie oznacza, że jest nudny. Wręcz przeciwnie, dzieje się na nim naprawdę dużo, a najwięcej na drugim planie – klawiszowe plamy porozrzucane po wszystkich indeksach i przeplatające się z gitarowymi motywikami dają poczucie błogości, mimo niepokoju obecnego w tekstach. To połączenie daje nadzieję, że kolejny album zespołu może być jeszcze ciekawszy. Czekam na wypadkową tego spokoju i hałasu z poprzednich krążków, wiem, że Bradford Cox będzie potrafił to sensownie skleić. Na razie jednak pozostaje mi „Fading Frontier” – niespieszna płyta bez refrenów, ale za to z niezaprzeczalnym urokiem.
Komentarze
[24 listopada 2015]
[24 listopada 2015]
[24 listopada 2015]
[24 listopada 2015]
"brzmienie „Fading Frontier” to przede wszystkim efekt wypadku, jakiemu uległ wokalista zespołu"
haha jakoś mnie to niesamowicie rozbawiło, bo jak dla mnie brzmienie ff jest bardzo poptymistyczne. no chyba, że chodzi o ironię w rodzaju: "Panie Boże dziękuję Ci za to, że żyję. Od dziś chwytam każdy promień słońca" xD poza tym za brzmienie zespołu w baaardzo dużej mierze odpowiada pan Lockett, cień pana Coxa
[24 listopada 2015]