Ocena: 6

Kamasi Washington

The Epic

Okładka Kamasi Washington - The Epic

[Brainfeeder; 5 maja 2015]

EPIKA

Cała historia rozpoczyna się w Inglewood, Los Angeles, CA. Małoletni Kamasi Washington i jego kumple „haratają w jazz” po godzinach, w kanciapie przerobionej na salę prób. Nazywają siebie Young Jazz Giants i próbują swych sił w lokalnych klubach i na pomniejszych festiwalach. Gdy z pomocą szefa labelu Brainfeeder – FlyLo – stają się częścią jego środowiska, ich udział w rozmaitych prestiżowych projektach („To Pimp A Butterfly”, „You’re Dead”, „The Golden Age Of Apocalypse”) sprawia, że dłużej ignorować ich nie sposób. W końcu pojawia się „The Epic” – potwór-nie-wydawnictwo z przekrojowym podejściem do starego jak świat gatunku.

Dawno, i mam na myśli całkiem spore odległości czasowe, nie było albumu jazzowego, który wygenerowałby takich rozmiarów zamęt. Zamęt epicki, nawiązując do tytułu. Krytycy domorośli (cripple fight w shoutboxie na RYM-ie) i profesjonalni po dziś dzień wymieniają się argumentami na temat doniosłości debiutu studyjnego Washingtona. Niektórzy posługują się retoryką „odnowiciela jazzu”, jak gdyby jazz był upadłym i gnuśnym gatunkiem, który po latach świetności sprzeniewierzył się swym ideałom i zaczął odcinać kupony, chałturzyć po spelunkach (lub przeciwnie, w blasku reflektorów mainstreamu), sprzedając półprodukty dla zmęczonych mozołem trwania melomanów, którzy niczego w swym życiu wewnętrznym nie pragną bardziej, niż spokoju ducha i bezpieczeństwa, płynących z pustego i niegroźnego muzaku, który to „całkiem przez przypadek” posiada również aurę elitarności, czyli ciągnący się od mniej więcej 80 lat pozłacany cień. Jazz Michaela Bublé, Wyntona Marsalisa, Kenny’ego G, world music i etniczność produkowana syntetycznie w studio, do tego muzycy smutni, w sile wieku, zakurzeni i pokryci pajęczynami, którzy wyuczyli się standardów i z wykonywania ich uczynili swój zawód.

Kamasi Washington ponoć spotkał „jazzowych dziadów” na swojej drodze i poprzysiągł sobie, że jazz tak wyglądać nie może. Należy go reanimować. Postanowił działać na pohybel martwocie, chciał stworzyć sobie rąbek sceny. Cel był może i światły, osobiście mam jednak problem z narracją Washingtona, bo wyjęta jest jakby z taniego komiksu, gdzie nieskazitelnie dobry bohater walczy z nieskazitelnie złym przeciwnikiem; pokonuje go oczywiście, spychając tym samym na boczny tor historii. To płytkie widzenie gatunku. Nawet błyskawiczny namysł nad zjawiskiem pozwoli dojść do wniosku, że jazz wniknął w tkankę wielu istotnych gatunków (rap, sophisti-pop, psychodelia), wmutował się w ich kod źródłowy i po sprzężeniu zwrotnym powrócił odmieniony. Jeżeli tylko spojrzymy neutralnie, niepowodowani artystycznymi aspiracjami, dostrzeżemy multum kapitalnego i innowacyjnego jazzu w wielu zakątkach globu. Washington albo tego dostrzec nie chce, albo naprawdę wierzy w swoją misję. Nie wiem, jak się do tego odnieść. Pojawia się pierwsza skaza i uwierzcie, że jest to zapowiedź większego pęknięcia.

Z kolei Flying Lotus – człowiek, który był rzeczywistym spiritus movens powstania „The Epic” – stwierdził, że współczesny jazz zgubił gdzieś potrzebę eksploracji nowych terytoriów. Powinien być znów wzniosły i uduchowiony? Być „hard”, dotykać absolutu? Ponownie, zdaje mi się, donkiszoteria zasadza się na prostym fakcie, że FlyLo i Washington za przeciwników obrali sobie bezbronnych, bo wypalonych rzemieślników lub gwiazdy zarabiające miliony na repertuarze wybitnych trupów. Mylą biznes ze sztuką. Jazz dziki i nieokiełznany istnieje nadal. To jazz Williama Parkera, późnego Petera Brötzmanna, Kena Vandermarka, Charlesa Gayle’a, Roba Mazurka, Petera Evansa czy Matany Roberts – jazz płynnie zmieniający oblicze i fascynujący, bo możemy w nim odbijać wątki współczesności niczym w zwierciadle. Jeżeli Washington z pomocą „The Epic” krzyczy „nie o taki jazz walczyłem!” (choć wiemy, że protest adresuje tak naprawdę do nieistotnego planktonu i gwiazdorów), warto by odkrzyknąć mu, że zaklinanie rzeczywistości może zaprowadzić na manowce.

Washington tęskni za jazzem, który w latach 60. ubiegłego wieku wyrażał tęsknoty Afroamerykanów do pełnej niezależności i duchowego powrotu do ojczyzny. Miał być naczelnym głosem społeczności, choć – jak wiemy – takim głosem stały się soul i r’n’b, które to gatunki opanowały główny nurt na długie lata. Co ma jednak wspólnego nagranie albumu w stylu hard-bopowym i spiritual z całą narracją „wskrzeszania martwego gatunku”? Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie wyraża wyrzuty sumienia komentatorów, którzy przez długi czas ignorowali rozwój gatunku i z zimowego snu wybudza ich dopiero silny wstrząs luminarzy z modnego kalifornijskiego labelu.

LIRYKA

„The Epic” określa się powszechnie albumem spiritual-jazzowym. Świetnie, że etykiety odklejają się od swoich desygnatów, czy jednak ktokolwiek zastanowił się nad tym, na czym polegał kiedyś „spiritual” w jazzie? To brzmienie stanowiło wypadkową życiorysu, sposobu patrzenia i wierzeń. Ponadzmysłowej pewności, że wydmuchując płuca, rozwalając pałeczki w drzazgi i rozcinając palce na wiolinowych strunach dotykamy metafizyki, składamy hołd Stwórcy, odtwarzamy starsze od naszych przodków ryty złączenia z kolektywnym duchem. Doskonale rozumieli to Kalaparusha Maurice McIntyre, członkowie Art Ensemble Of Chicago, zapomniany skład JuJu, Pharoah Sanders, David S. Ware czy obecnie Charles Gayle. Ich przekaz był umocowany w realnej duchowości – gdyby ich spotkać w trakcie sesji nagraniowej, mówiliby językami.

A teraz Kamasi Washington. Kanwą albumu jest baśniowa historia o Strażniku Bramy, która przypomina opowieści z Dalekiego Wschodu. Strażnik obserwuje młokosów trenujących w dojo; spośród nich ma wyłonić się śmiałek, który pokona go i będzie kontynuował dziedzictwo. Gdy dochodzi do konfrontacji i porażki Strażnika, wszystko okazuje się snem. Strażnik przespał nie tylko swojego następcę, ale również całe zmarnowane pokolenie. Niczym w „Nieskończonym śnie Pao Yu” Borgesa.

Opisywana historia dręczyła Washingtona w snach wielokrotnie i zrodziła tło narracyjne muzyki na „The Epic”. Być może niepoprawny sceptyk ze mnie, ale czy taka opowieść – prawie zresztą niewyczuwalna w muzyce – może stanowić podłoże godne miana „spiritual”? Japońska baśń doskonale współgra z Capcomowymi t-shirtami Franka Oceana, genezą pseudonimu Thundercata, zainteresowaniem mangą i Shintaro Kago szefa labelu Brainfeeder. Spiritual jazz na miarę naszych czasów? Chyba tak. Pożywką nowoczesnego „spiritual” ma być kult komiksów, sztuk walki i nostalgia za pionierskimi grami na konsole? Najwyraźniej, choć jest też inne wytłumaczenie: Washington przyswoił powierzchowność spiritual jazzu, zapominając o zobowiązaniach i treści. Ugościł w swym domu sam płaszcz, właściciela i niedoszłego gościa zostawił przed drzwiami na wycieraczce. To lekko rozczarowujący wniosek.

Miałem wiele zabawnych wyobrażeń w trakcie słuchania „The Epic”. Na przykład: w wielu utworach perkusiści sugerują swoją grą, że najzwyczajniej w świecie zasnęli przy drumkitach i jadą na automatycznym pilocie. Grają sprawnie, ale jakoś tak monotonnie. Dopiero zmiana generalna lub kadencja wybudza ich z drzemki – szybko wycierają skapującą ślinę, mocniej chwytają pałeczki i z błędnym spojrzeniem włączają się do nurtu kilkoma rundkami wymachów. Albo: przy słuchaniu solówki pianisty w „The Magnificent 7” (Cameron Graves) bałem się cholernie, że nieokiełznanego muzyka rychło rozłoży atak genialiżu (za Lemem: porażenie własną genialnością). Lub też: partie chóru, zwłaszcza w „Miss Understanding” i „The Magnificent 7”, odpalane są najprawdopodobniej przyciskiem „on/off” – tak nagle wyskakują i szybko zamierają, bez rysów charakterystycznych, bez niczego, co przykuwa uwagę – niczym szum wiatru. Co ma wspólnego ze „spiritualem” ta barwna, choć miałka zasłonka w tle? Trudno określić. Są też oczywiście świetne momenty – byłoby nie do pomyślenia, gdyby w ciągu trzech godzin ich nie było. Na przykład zawiązanie akcji w „Clair de Lune” (5:24) w wykonaniu smyczków, chóru i fortepianu czy finałowe dwie minuty „Askim” to istne majstersztyki. Rozwijając powyższe skojarzenia, próbuję tu przekazać pewną myśl: można zarzucić „The Epic” pewną dysproporcję muzyczną. Soliści często wirtuozują na potęgę, jakby chcieli się wykazać. Zamiast cieszyć się fleksją i składnią, interplejami, wielokrotnie musimy solówki po prostu „przetrwać”, bo okazują się drogą przez mękę.

Gdy jednak pominiemy pretensje do bycia explorative i spiritual, do bycia „nowym otwarciem gatunku”, „The Epic” okazuje się solidnym albumem hard-bopowym i vocal-jazzowym. Tematy przewodnie „Askim”, „Miss Understanding”, „The Magnificent 7” czy „Re Run Home” są sprawnie skomponowane i stanowią dobry punkt wypadowy dla właściwych improwizacji. Po dziś dzień zdarza mi się odpalać jedynie wstępy powyższych utworów. Gdy temat przeradza się w „kolejną solówkę Washingtona” – przełączam kanał. Z piosenkami podobnie. Gładko wpadający w ucho przy pierwszym kontakcie standard „Cherokee” szybko okazuje się dość zachowawczo i konserwatywnie zaaranżowaną błyskotką, a nieszczęsny „Malcolm's Theme” najwyraźniej jest – jak ujął to kolega redakcyjny Rafał Krause – piosenką tak bez umiaru zaangażowaną, że efekt końcowy plasuje się wręcz na granicy karykaturalności.

DRAMAT

Po dłuższej przygodzie z albumem, największą „słabością” okazuje się nie kto inny, jak lider i saksofonista we własnej osobie. Kamasi Washington ma 34 lata i ponoć na graniu i próbowaniu się ze swoim West Coast Get Down pozjadał mnóstwo zębów. Wielką satysfakcję mogą dawać okrzyki „epicka gra saksofonu!”, „wirtuozeria!”, „potężne solówki!”, nie tędy jednak prowadzi droga w momencie, gdy w kolejce do porównywania stoi naręcze innych, utalentowanych saksofonistów – z przeszłości i teraźniejszości. Na ich tle technika i styl Washingtona wypadają niezwykle blado. Dość rzec, że Washington nazbyt często imituje Coltrane’a lub, w zależności od nastroju utworu, kilku innych hard-bopowych graczy. Największym mankamentem jest brak charyzmy, wyczuwalny intuicyjnie już przy pierwszym kontakcie – słuchacz potrzebuje jednak spędzić nieco więcej czasu z albumem, by przekonać się najdobitniej, że solówki Washingtona nie tylko są niewiarygodne i liche, ale też donikąd nie prowadzą. Już jestem złośliwy, a zaraz będę okrutny.

Czepiam się techniki, zamiast docenić hart ducha? W porządku, ale nie zapominajmy, że podobnie jak w przypadku piosenki to wokal decyduje o napięciu emocjonalnym, w jazzie to lider i solista – jego sposób artykulacji, charyzma – decyduje o tym, co trafia nas prosto w pikawę i najgłębiej zanurzone jestestwo. Gdy słucham „Change Of The Guard”, uderza mnie, z jak trywialnych patentów korzysta Washington – gdy kompozycja osiąga climax, Kamasiego stać jedynie na serię powtarzanych monosylab, okraszonych przesterowym przedęciem. Przypomina to gaworzenie niemowlaka, podczas gdy od dojrzałego saksofonisty oczekiwać powinniśmy zmyślniejszych wybiegów pod względem melodii czy tembru. Ten techniczny stutter, nagromadzenie staccatt, jest orężem Washingtona, którym ratował się będzie jeszcze wielokrotnie w ciągu trzech godzin muzyki. Sprawiając tym samym niemiłe wrażenie, że powtórzeniami maskuje ubóstwo wyobraźni. Chodzi mi o porównanie bezcelowego kluczenia wokół najprostszych połączeń dźwiękowych kontra mniej efekciarskie, a bardziej treściwe granie. Washington podpada pod pierwszy człon porównania, podczas gdy światowa scena obfituje w muzyków, których monologi pochłaniają uwagę – i zawsze mi się wydawało, że dla znanych powszechnie graczy nie ma niższego pułapu (pomijając oczywiście specjalne miejsce w piekle zarezerwowane dla Kenny’ego G). Podobnie w „Re Run”: począwszy od wątłego wejścia, aż po niezrozumiałe zawiązanie, otrzymujemy niezwykle sknoconą solówkę. Chyba jedynie w „The Message” – epilogu ostatniej płyty i całego albumu – Inglewoodczyk wznosi się na przyzwoity poziom. Na marginesie mówiąc: w „The Message” nie tylko Washington, ale też perkusiści i klawiszowiec wznoszą się na wyżyny.

Powyższe nie przeszkadza mi sądzić, że Washington musi być doskonałym liderem, skoro doprowadził tak ambitny, wieloosobowy projekt do szczęśliwego finału. Panowanie nad chaosem w momencie, gdy na pokładzie grają muzycy pokroju Thundercata czy Milesa Mosleya (basiści brylują praktycznie w każdym utworze – zwróćcie na przykład uwagę, jak kapitalna jest ścieżka kontrabasu w „Miss Understanding” począwszy od 1:31). Pragnę obejrzeć „The Epic” w wersji live i obserwować, jak saksofonista panuje nad tak obszernym składem.

Fala drobnych zarzutów wzbiera, w pewnym momencie tama pęka. Pewien zagubiony w sieci komentarz wydał mi się doskonałym rozpoznaniem sytuacji: „[„The Epic”] is a definiton of shrinker”. Słowem: antytezą growera. Spędziłem z tym albumem wiele godzin i pozwolę sobie porównać go do kunsztownych urządzeń, które posiadają wszystkie typowe funkcje poza jedną, nadającą sens ich istnieniu. „The Epic”, ze szczególnym uwzględnieniem solistyki i detali, przypomina rower z kwadratowymi kołami. Sportowy samochód z napędem na przednią szybę. Lustrzankę, która fotografuje jedynie własne wnętrze. Racją bytu jazzu wielkiego i aspirującego do rangi „spiritual” jest przejmujący przekaz i namiastka kontaktu z siłą wyższą. Rozwleczone w czasie i przerzedzone niegroźnymi piosenkami „The Epic” upada szybko w konfrontacji z tym wymogiem.

Po laur sięga za to w innej kategorii: frajdy słuchania. Potwierdzam, że „The Epic” to album do przeżywania, a nie do analizowania. Kamasi Washington jest twórcą „jazzu nowej przygody”, spiritual smooth jazzu (brutal jazzu?, technical hard bopu?), marvelowsko przebojowego, z ciągłą akcją i chwilowymi, podnoszącymi na duchu półpauzami w postaci pieśni. Można się nim cieszyć we właściwych proporcjach i z wyłączeniem trybu krytycznego. I prawdę mówiąc jest się czym cieszyć – takiego fermentu wokół konwencjonalnego jazzu nie mieliśmy od lat. A jeśli przy okazji rzesze słuchaczy mają okazję liznąć „symulakrę spiritualu” i pobujać się w rytm bardziej skomplikowanych struktur – niczyja strata, zyskujemy wszyscy. Sęk w tym, że epickość formatu i wizji nie przekłada się do końca na wartość artystyczną, co widać dopiero pod lupą.

Michał Pudło (8 czerwca 2015)

Oceny

Jędrzej Szymanowski: 7/10
Wojciech Michalski: 7/10
Michał Pudło: 6/10
Średnia z 3 ocen: 6,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: 44
[30 stycznia 2016]
No najwyraźniej jak sam autor przyznaje posłuchał płyty jakies 77 razy i zaczyna marudzić ze mu sie znudziła...:)
Co do solówek leadera to w paru miejscach pokazuje tak oszałamiajaca technikę że dla każdego obytego w jazzie jasne jest ze casem "nie chce" popisywac się techniką a raczej szuka kontaktu z mniej wyrobionym słuchaczem, to nie jest słaba czy licha technika bo są krzykliwe "przesterowania" przedęcia, to jest swiadome proste granie, celowe Gdyz KW dysponuje oszałamiajaca technika dostępną nielicznym.
Nie warto wyszydzac tej płyty ale ubawiłem sie przy okresleniu "Washington nazbyt często imituje Coltrane’a". No to poprosze poimitować Coltraena, bo to Santana? Presley? To śmieszne, takie typowo amatorsko-dziennikarskie, każdy kto słyszał wiele wersji Giant Steps i wielu naśladowców bądź kontynuatorów Coltrane'a (mam na myśli zwłaszcza muzyków którzy próbowali grać ten utwór) to wie jakiej wagi są nieliczne oszałamiające frazy na jednym oddechu saksofonu.
Ta recenzja to strasznie bzdurny popis "epiki"
Autor pisze np "partie chóru, zwłaszcza w „Miss Understanding” i „The Magnificent 7”, odpalane są najprawdopodobniej przyciskiem „on/off” – tak nagle wyskakują i szybko zamierają, bez rysów charakterystycznych, bez niczego..." nie wyskakuje gdzie chce znienacka tylko dla podkreślenia improwizacji w apogeum co jest odważnym pomysłem

Wszystko to muzyka bardzo ciekawa, ale warto pomyśleć w roku 2015 wszystkie rewolucje juz były, gatunki, geniusze, style, harmonie, wszystko prawie się wyczerpało... strój temperowany i ustalone po wojnie 440Hz
Prawie wszystko... więc jest cień niewielkiej nadziei na świeżość. jeśli ma się zdarzyć coś ciekawego musi się zmieścić zaledwie w tym... cieniu.
Gość: mpudlo
[21 czerwca 2015]
@brt: wprowadzić to może nie wprowadziłem (nie zapominajmy o Tomku Łuczaku, Piotrku Wojdacie, Mateuszu Krawczyńskim czy Sebastianie Niemczyku, którzy pisali też o jazzie wcześniej), niemniej jednak: dziękuję za te słowa, kłaniam się!
A jakie zarzuty wobec Matany #3 (bo pamiętam jedynie Twój komentarz nt. Matany #2)?
Gość: tito
[20 czerwca 2015]
to nie Michał wprowadził jazz, a ten... aaa psik Pitchfork :)
Gość: brt
[14 czerwca 2015]
tym razem w pełni się zgadzam (bo 3cia płyta Matany jak dla mnie o wiele słabsza od poprzednich), ten album to typowy przerost formy nad treścią

w ogóle to szacunek dla ciebie Michał, że wprowadziłeś jazz na ten portal i solidnie przykładasz się do recenzji, bo przez ostatnie kilka lat chyba za duża rotacja ludzi tu nastąpiła i zarówno wybór płyt jak i same recenzje często posiadają ten sam problem, co płyta Washingtona
Gość: grzesnarc
[11 czerwca 2015]
dzięki Michał, na pewno sprawdze tytuły, które podałeś , pozdrawiam
Gość: krzysiek
[10 czerwca 2015]
Z moich obserwacji wynika, że ta płyta mniej podoba się osobom, które słuchają dużo jazzu. KW nie odnalazł jeszcze własnego języka jako instrumentalista (i może nigdy nie odnajdzie!), a już wydał 3-płytowy "epic" z łatką "spiritual". Dziwna kolejność. Michał Pudło słusznie chłodzi entuzjazm.
Gość: mpudlo
[10 czerwca 2015]
Dzięki grzesnarc, miło usłyszeć dobre słowo po dość wyczerpującej w tym wypadku pracy nad recenzją. Rozumiem, że The Epic może być czyimś AOTY, bo ma wiele atrakcyjnych momentów i aurę, która jeśli już trafi w czyjś gust, to na "pełnej". Skoro 2015 ma być rokiem jazzu, polecam gorąco zapoznać się też z:
"Snowy Egret" Myry Melford
"Experiments With A Leaf" Johna Butchera & Andy'ego Moora
"From Wolves To Whales" Nate'a Wooleya
"Lucidity" składu Atomic
lub poszperać w katalogu rodzimej ForTune Records.
Pozdro
Gość: grzesnarc
[9 czerwca 2015]
ha! wreszcie najbardziej wyczekiwana przeze mnie recenzja.
za Przemkiem powtórze, że to jak na razie album roku, a co do tekstu Michała , jak zawsze w Twoim przypadku czyta się fantastycznie, to dla takich tekstów czytam Screenagers, dzięki!!!
Gość: mpudlo
[9 czerwca 2015]
@pszemcio
Dziękuję za dobre słowo. Odbieranie "po prostu", całościowo wydaje się rozsądnym, naturalnym podejściem - próbowałem to zaznaczyć w końcowym akapicie.
@MisterD
Z kolei u mnie było odwrotnie. Tonaż tylko uwypuklił wady, o których napisałem. Nie chodzi mi o to, że je wyolbrzymił - raczej unaocznił prawidłowości.
@Pozdro599
Rozwiń co masz na myśli. Albo może ja rozwinę, jeżeli coś wydaje Ci się szokujące lub godne zwrotnego, niedookreślonego przytyku.
Gość: Pozdro599
[8 czerwca 2015]
Michał, nie masz pojęcia o czym piszesz…

"Bezcelowe kluczenie wokół najprostszych połączeń dźwiękowych…" ??? Twoja recenzja to bezcelowe kluczenie wokół najprostszych połączeń słownych.
Gość: MisterD
[8 czerwca 2015]
Płyta znakomita. Choć nie pozbawiona wad. Ale przy tym tonażu te wady nie mają żadnego znaczenia. Nikną w zalewie świetnej muzyki.
Gość: pszemcio
[8 czerwca 2015]
sorki za składnie i powtórzenia, brak możliwości edycji komentarzy, to dla mnie horror
Gość: pszemcio
[8 czerwca 2015]
Nie pamiętam takiej histerii na punkcie jazzowego albumu w mediach piszących o niezalu odkąd mam neta. Gratuluję tekstu, jest świetny, choc to dla mnie póki co to album roku. Nie wiem czy nalezało skupiać się na „kolejnych solówkach Washingtona”, ja to odbieram całościowo, bo to dosyć łatwo przyswajalny album. Postrzegam bardziej w kontekście dosyć pryjemnych kompozycji i melodii niż solówek. Zgoda, że to może byc przepustka do słuchania jazzu. Może wykreuje jakąś modę? Udowadnianie , że nie jest to spiritual jazz, jest moim zdaniem niepotrzebne. Kawał porządnej, nawiązującej do wielu tradycji jazzowej muzy, ani przez chwilę nie żal mi, że to nie jest tak mistyczne jak Alice Coltrane. Generalnie to się nie znam, ale słucha mi się tego wyśmienicie

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także