Ocena: 6

Faith No More

Sol Invictus

Okładka Faith No More - Sol Invictus

[Reclamation/Ipecac; 19 maja 2015]

Mamy początek czerwca 2015 roku i na dniach w krakowskiej Arenie odbędzie się bodaj czwarty w Polsce koncert reaktywowanego Faith No More. Reaktywowanego w składzie zbliżonym do optymalnego (bez Jima Martina, ale tego należało się spodziewać), reaktywowanego po raz drugi – poprzednio zdążyli zahaczyć o Open'era w 2009. Różnica pomiędzy ostatnimi wizytami w Gdyni, a tą jest taka, że teraz obok przysłowiowego odgrzewania kotletów formacja zaprezentuje nowy materiał. I z tym właśnie często jest problem, bo przy tego typu powrotach ryzyko wydania materiału koszmarnego, zupełnie oderwanego od muzycznej rzeczywistości danego momentu jest bardzo wysokie, czego najlepszym i najświeższym przykładem są ostatnie dokonania zespołu Blur.

Powszechnie wiadomo, że Mike Patton w ciągu swej bogatej kariery współtworzył 372 różnorodne stylistycznie projekty, niemniej z perspektywy czasu to właśnie Faith No More wydaje się tym najważniejszym, i rzecz jasna nie chodzi tutaj o sukces komercyjny i znaczenie historyczne, tylko o rzadką dla tego nieprzeciętnie uzdolnionego wokalisty powtarzalność – od 1989 zawiedli tylko raz, pozostawiając po sobie do ostatnich tygodni 2 płyty dobre i jedną wybitną, epokową, broniącą się bez cienia wątpliwości po upływie ponad dwóch dekad. Zarówno FMM jak i samo „Angel Dust” to byty dla mnie bardzo ważne (wątku nie będę rozwijał, bo to nikogo nie obchodzi), stąd swoista trema zarówno przed odsłuchem, jak i wycieczką na Czyżyny.

„Sol Invictus” wita nas ascetyczną okładką oraz bardzo przyjemnym, aksamitnym, typowo pattonowskim utworem otwierającym. Potem jest jeszcze lepiej – singlowy „Superhero” to chyba najlepszy moment na płycie, brzmienie i konstrukcja utworu typowe dla zespołu, nie do pomylenia z innym projektem Pattona. Niestety, to chyba jedyny moment kiedy FNM a.d. 2015 choćby ociera się o poziom „Angel Dust”. Są oczywiście momenty dobre – nieco niedoceniony poprzedni singiel „Motherfucker” czy zamykający półakustyczny, półironiczny „From the Dead”, wokalny popis frontmana zespołu.

Niestety, pojawiają się też momenty brzmiące jak słabsze fragmenty działalności grupy Tomahawk, czego najlepszym przykładem jest chyba „Separation Anxiety”, prawie 4 minuty jałowego gitarowego mielenia, z którego kompletnie nic nie wynika. Szkoda, że „Cone of Shame” kończy toporny i kanciasty refren, bo niezłe zwrotki zwiastowały coś lepszego. Przywołany tu Tomahawk pojawia się nieprzypadkowo, bo momentami to, co słyszymy, bardzo przypomina muzykę tego zespołu, patrz luźna piosenkowość „Black Friday” czy interesująca progresja w „Rise of the Fall”.

Zbierając to wszystko razem – nie ma kompromitacji i to już jest coś. „Sol Invictus” klasykiem oczywiście nie będzie i wątpliwe, by trafił na jakąkolwiek listę płyt roku, ale rzecz jasna nikt tego po tym zestawie personalnym nie oczekiwał. Jako podkładka pod trasę koncertową album jest OK – dla starych fanów to coś a la FNM circa „King for a Day...”, w lekko ugrzecznionej formie (lounge'owe elementy wiadomo skąd się wzięły), choć nowych raczej nie pozyska. Najważniejsze, że hańby nie przynosi.

Dariusz Hanusiak (2 czerwca 2015)

Oceny

Dariusz Hanusiak: 6/10
Jędrzej Szymanowski: 6/10
Wojciech Michalski: 6/10
Średnia z 3 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: vig
[2 sierpnia 2015]
Tego nie mógł nagrać Mr Bungle/Fantomas/Tomahawk. To jedyny i niepowtarzalny kolejny krok Faith No More - tyle tylko, że "w 20 lat później". Oczywiście Patton "robi tu swoje". Świetny album i świetny powrót na muzyczną scenę. Kto nie docenia niech spojrzy na dźwiękowe powroty Yes, Deep Purple i wielu , wielu innych... Ani w połowie powrót Black Sabbath, czy Uriah Heep nie dorównuje (moim zdaniem) powrotowi FNM. Bravo!!! Chcę więcej...
Gość: ktoś tam z dawien dawna
[23 lipca 2015]
Niestety autor recenzji popada w irytującą manierę młodych pismaków, słabo znających historię FNM (zwłaszcza tę najstarszą), nazywając zespół "jeszcze jednym z projektów Pattona". Może warto wspomnieć, że styl zespołu ukształtował się był już na 2 pierwszych płytach, nagranych z innym, bardzo charakterystycznym i pionierskim jeśli chodzi o technikę wokalną wokalistą? Może warto wspomnieć, że Pattona do FNM ściągnął Jim Martin, będący uososobieniem heavy-metalowego gitarzysty (a jak wiadomo, screenagers metalem gardzi)? Może warto wspomnieć, że w początkach kariery w FNM Patton mocno inspirował się swoim poprzednikiem, ochoczo kowerując piosenki nagrane z jego udziałem?
Ja wyobrażam sobie FNM bez Pattona (tak!), natomiast bez Goulda, Bordina i Bottuma - nie!
Gość: davaco
[22 czerwca 2015]
Nie rozumiem pochwał dla tej płyty. Nie ma nawet startu na średniawego Album of The Year. Utwory są albo podobne do wcześniejszych dokonań zespołu albo podobne do dokonań Tomahawka. Nie ma tu żadnego utworu bez skazy. Chyba w utworami takimi, które da się posłuchać to Matador i singlowy Motherfucker. Album co najwyżej na 3/10.
Gość: Józek
[10 czerwca 2015]
sala prób w Warszawie http://www.rockfarm.pl/
Gość: jaxxxx
[9 czerwca 2015]
@DarbHC - to jest solidny album i tyle. W bardziej rockowych mediach też zwykle oceniany jest jako co najwyżej solidny. Płyta do posłuchania, ale nie ma się czym jarać.
Gość: Dino
[7 czerwca 2015]
"Chwała że takie kapele są i że wracają, młodzi wykonawcy powinni brać z nich przykład bo nie ma obecnie żadnej młodej kapeli rockowej która by miała takiego powera jak Ci 50 latkowie. Uczyć się tylko od Nich pozostaje kreatywności i miłości do muzyki oraz dzikości jaka jest niezbędna dla takiej muzyki. " Co myślicie, bardziej Janusze Rocka czy Wychowany na Trójce? :)
Gość: DarbHC
[5 czerwca 2015]
po raz kolejny przekonuje się że na tym portalu nie ma recenzentów którzy znają się na rockowej muzie a tym bardziej wychowanych na takiej, Angel Dust słuchaj każdy kto trochę interesował się muzyką i nie ulega wątpliwości że jest to płyta wybitna ale niekoniecznie najlepsza, poprostu inna niż we care a lot lub king for a day a wszystkie wymienione są rewelacyjne. Jak na powrót po 18 lat po kilku przesłuchaniach płyta jest naprawdę wyjątkowo a nr Separation Anxiety najlepszy na płycie i właśnie w tym kawałku najbardziej czuć siłę i ducha FNM. Po tym co czytam recenzje piszą tu ludzie ktorych klimaty bliższe są kanye west czyli generalnie pop a niektórzy na siłe próbują rozumieć muzyke rockową. Wg mnie miłośnicy popu nie wypowiedzą się dobrze na temat historii legendy crossover. Chwała że takie kapele są i że wracają, młodzi wykonawcy powinni brać z nich przykład bo nie ma obecnie żadnej młodej kapeli rockowej która by miała takiego powera jak Ci 50 latkowie. Uczyć się tylko od Nich pozostaje kreatywności i miłości do muzyki oraz dzikości jaka jest niezbędna dla takiej muzyki.
Gość: Adrian
[2 czerwca 2015]
"Toporny i kanciasty refren" "Cone of Shame" to moim zdaniem najmocniejszy moment na plycie. Po przecietnym singlowym "Mutherfucker" sceptycznie podchodzilem do tej plyty lecz na szczescie sie nie zawiodlem. Jest roznorodnie i ciekawie i choc moze nie jest to album wybitny, to z kazdym kolejnym przesluchaniem zyskuje na wartosci... zreszta ile osob, tyle opinii wiec najlepiej przetestowac samemu... (7.5/10)
Gość: kutafix
[2 czerwca 2015]
ale która płyta licząc od 1989 była chujowa? ostatnia przed breakupem? nie żartujmy :(
Gość: miuosh
[2 czerwca 2015]
lounge'owe elementy skąd się wzięły?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także