Vijay Iyer Trio
Break Stuff
[ECM Records; 10 lutego 2015]
Vijay Iyer pracuje nad nowym kanonem „zimnego”, intelektualnego jazzu. Wyobrażam sobie, że spędza całe godziny w swoim pokoju, pochylony nad fortepianem, analizując każde możliwe połączenie akordów. Dobiera dźwięki niczym odczynniki w laboratorium. Układa z nich równania, bada ich spektrum. Iyer w czerwonej koszuli i marynarce, „pod krawatem”, sztywno wyprostowany na stołeczku przed klawiaturą. Rozpoczynając grę z pewnością jest maksymalnie skupiony, na tyle, że niemożliwe wydaje się granie spontaniczne. Iyer nie zbeszta swojego basisty, gdy ten poleci krzywym riffem, nie wkurwi się, nie poniesie go żywioł w trakcie występu, nie nawiąże prowokacyjnej wymiany zdań z publicznością, nie zostanie wygwizdany i nie spadnie ze sceny pod wpływem kilkunastu szklanek whisky. Przeciwnie – Iyer trzyma fason. Taki też fason trzyma jego muzyka.
Jak widzicie staram się opisać sceny, które płyną w wyobraźni, gdy słucham „Break Stuff”. Przestałem już myśleć w kategoriach improwizacji. Podążam za zmianą paradygmatu, jaka dokonała się wraz z zeszłorocznym albumem „Mutations”. Iyer wkroczył na ścieżkę muzyki komponowanej – wymyślił siebie na nowo jako „kompozytora”, co przekłada się na styl. Gdy jako słuchacze uzmysłowimy sobie tę przemianę, zmuszeni jesteśmy stanąć przed faktem dokonanym. Fakt jest momentalnie wyczuwalny w muzyce: język Iyera usztywnia się, „uszlachetnia” i ochładza, nabiera nowych odcieni z palety szarości i błękitu. Nawet gdy improwizuje, robi to zawsze „elegancko” i „przytomnie”. Słuchamy jazzu wypolerowanego, wyzbytego emocji w rodzaju szału, frenezji, poetyckiej tkliwości czy nawet trywialności. Pianista ubrał się w brzmienie, które idealnie mu pasuje – jak odpowiednio skrojony garnitur. Szkoda jedynie, że mowa o brzmieniu ECM-owskim. Szybko rozpoznawalnym, ale też szybko wylatującym z głowy. Swoją drogą zawsze zastanawiał mnie stary jak świat fenomen ECM. Czy inżynierowie tej niemieckiej wytwórni stosują presję psychologiczną? Czy może posiadają tajne programy do edycji brzmienia? Jedynym skutecznym remedium wydaje się coverowanie klasyki – przemycanie innego, obcego, sprawdzonego stylu – po które to remedium Vijay Iyer sięgnął (z różnym skutkiem, ale jednak).
Na albumie znajdziemy trzy covery. „Blood Count” Billy’ego Strayhorna, zagrany solo w nieco romantycznej manierze, pasuje Iyerowi – tylko że charakterystyczny „Ellingtonowski” styl to nadal najjaśniejszy punkt nagrania. Innymi słowy: Iyer ma zaskakująco niewiele do dodania. Warto, w ramach porównania, przywołać „Man On A Turquoise Cloud” Antohony’ego Davisa – gdzie typowy dla Ellingtona styl zostaje poddany interpretacji błyskotliwej i porywającej. Zupełnie też nie rozumiem dlaczego Iyer nagrał „Work” Theloniousa Monka. Jaki jest cel grania Monka w 2015 roku, jeżeli nie idzie za tym świeże, w pewnym sensie też innowacyjne odczytanie? Styl Monka bez komplementarnego saksofonu Charliego Rouse’a? Dodając, że Monk grał przeważnie „pod kogoś”? Najczęściej pod saksofon właśnie? Nasuwa mi się jeden wniosek: Iyer próbował skompletować muzykę z uwagi na koncept „brejków”, który rozważany jest na albumie na wiele sposobów. Przeważnie chodzi o swego rodzaju uskoki tektoniczne muzyki, szarpane flow w stylu start-stop. Monk pasował mu idealnie, więc zapewne postanowił wybrać jeden jego kawałek, hmm, powiedzmy „Work”, tak, „Work” się nada. Z kolei „Countdown” Coltrane’a poruszył we mnie odpowiednie struny. Trzech muzyków gra szybkim i nieco rwanym tempem, co przekłada się na udany zamach na frajdę znaną z „Giant Steps”.
Trzy lata temu recenzowałem „Accelerando”. To ciekawe – gdy słucham tego albumu ponownie, muzyka nadal umiejętnie otula zmysły. Tętni życiem. „The Star Of A Story” nadal przytłacza i cieszy, „Human Nature” bierze melodię Michaela Jacksona w całkowite posiadanie, przy czym Iyer popisuje się kapitalnym feelingiem. Utwór tytułowy zupełnie onieśmiela. Po trzech latach kompozycje Iyera zbyt rzadko osiągają podobne wyżyny jakości. Wyjątek stanowi ósmy na playliście „Break Stuff”, kawałek błyskotliwy i wykonany z wigorem od pierwszej aż do ostatniej sekundy.
Opisywanie „Break Stuff” to ciężki kawałek chleba. Pogłębiony odsłuch ujawnia wszystkie nie do końca pozytywne aspekty albumu, o których pisałem wyżej, ale przecież bardziej zdystansowany (czy może „przelotny”) kontakt z nową muzyką Iyera może doprowadzić nas do równie trafnego wniosku: że niewielu współczesnych pianistów jazzowych może się równać z siłą intelektu Iyera. Pod płaszczykiem ECM-owej elegancji przemyca tu różnorodne, działające na wyobraźnię pomysły (z nagranym w stylu muzyki tanecznej „Hood” na czele). Jest pianistą wybitnym – w tym temacie nic się nie zmieniło – i z pewnością zasłużył na MacArthur Genius Grant. Jednakże gdzieś bocznymi ścieżkami uleciała pamiętna aura, którą emanowały „Accelerando” czy „Historicity”. Niedosyt pozostaje z nami niczym muzyczny powidok.