Ocena: 6

Spoiwo

Salute Solitude

Okładka Spoiwo - Salute Solitude

[Self-released; 13 marca 2015]

Serwisy crowdfundingowe bardzo skutecznie wyręczają ostatnimi czasy wszelkich speców od marketingu i promocji. Ograniczając się jedynie do trzech wybiórczych przykładów z polskiego poletka, w ten właśnie sposób wypłynęła (dość koślawe, przyznaję, nawiązanie do okładki niniejszego wydawnictwa) pierwsza płyta Julii Marcell, tak też udało się rozruszać M/I Kwartalnik Muzyczny, a teraz trójmiejska scena wzbogaciła się dzięki podobnemu zabiegowi o album solidnie zapowiadającego się już od dobrych kilku lat kwintetu Spoiwo.

Z uskutecznianym przez zespół post-rockiem, oczywiście bardzo uogólniając, zawsze miałem jeden zasadniczy problem: o ile gospodarowanie dźwiękami w pionie bywało, choć najczęściej w twórczości tuzów gatunku, całkiem satysfakcjonujące (zabawa warstwami, nakładanie na siebie kolejnych ścieżek, istne kanonady reverbów, szumów, delayów, rozanielonych wokali), tak w poziomie nagrania te często irytowały przesadnym naciskiem na mityczny epicki klimat, a tym samym, bądźmy szczerzy, przytłaczały swoją pretensjonalnością (ot, chociażby ostentacyjne, paraartystyczne ślizganie się przez dłuższy czas po kilku najoczywistszych akordach). Z drugiej strony, zawsze daleko było mi do radykalnej, snobistycznej frakcji, dostrzegającej walory stylistyki wyłącznie we wczesnych, podszytych eksperymentem nagraniach Bark Psychosis, Slint, Godspeed You! Black Emperor czy, a właściwie przede wszystkim, późnego Talk Talk. Dużym sentymentem darzę więc z różnych względów także nieco bliższe brzmieniu Spoiwa dokonania Mogwai (nawet z okresu późniejszego niż „Mogwai Young Team”), szwajcarskiego The Evpatoria Report czy Explosions In The Sky.

Przy tak ryzykownej narracji, wymagającej nieustannego, umiejętnego balansowania na granicy sztampy i wzruszeń, gdańszczanie zasłużyli sobie na słowa pochwały, gdyż w całym tym szaleństwie udało im się zachować zaskakująco zdrowe proporcje. I tak, ambientowe wręcz brzmienie otwierającego tracklistę „Disembrace” rzeczywiście może, zgodnie z okładkową sugestią, wywoływać skojarzenia z bezwładnym dryfem w odmętach morskiej toni. Promieniujące przeszczepioną na polski grunt islandzką wrażliwością „Flare”, które równie dobrze mogłoby być jakimś b-sidem z bogatej dyskografii Sigur Rós, z powodzeniem uruchamia w głowie migawki skandynawskich krajobrazów (niby straszna klisza, ale słucha się tego naprawdę dobrze). Z kolei standardowy gatunkowy patent z pójściem w kluczowym momencie na całość jak najbardziej sprawdza się w przypadku „Call Me Home”. Za reprezentatywny utwór należałoby tu chyba jednak uznać „YOS”, w którym sentymentalne partie stopniowo przybierają na sile aż do starannie wydestylowanych perkusyjno-instrumentalnych kulminacji (szczególnie przypadł mi do gustu króciutki fragment z klawiszową podpórką od 6:45). Na trackliście nie mogło też oczywiście zabraknąć swoistych interludiów, celowo okrojonych o brzmienie perkusji, jak choćby leniwe „No Kingdom”.

Upływ czasu w niczym nie zaszkodził liczącym już sobie dobrych kilka wiosen teledyskom; czy to do „Skin” (krzyżówka koncertowych teł GY!BE, wrażliwości Boards Of Canada i wkładu własnego) czy do „Years Of Silence”. Oprócz niewątpliwych audiowizualnych walorów, pierwszy z wymienionych utworów dostarczył mi również rozrywki w dość nieoczekiwany sposób, gdyż doskonale nadaje się na pianistyczne wprawki zarówno dla osób chcących pograć sobie do kotleta, jak i dla początkujących klawiszowców studiujących zaciekle podstawy harmonii i muzyczne skale. Ściągnijcie sobie dowolny programik w rodzaju SimplePiano i sprawdźcie sami, ile uciechy daje akompaniowanie muzykom i wciskanie w dowolnych konfiguracjach takich (i tylko takich!) dźwięków jak C, F, cis, dis, fis, gis, ais (i wyżej/niżej).

W trakcie odsłuchu tej płyty mimowolnie odżyły we mnie wspomnienia z OFF-owego koncertu 65daysofstatic. Koncertu, który mimo swej hermetycznej formuły (budowanie napięcia, rozwiązywanie napięcia, i tak w kółko), z każdym serwowanym przez Brytyjczyków spiętrzeniem wprowadzał zgromadzone pod namiotem trójki audytorium w istną ekstazę. Jedyny, a jednocześnie tak istotny, zarzut, jaki mogę więc mieć do „Salute Solitude”, to to, że płyta silnie wpisuje się w dawno już ukonstytuowaną muzyczną formę, powielając w zasadzie – choć w efektowny sposób – oklepane wzorce. Inna sprawa, że w obrębie tej formy będzie to zapewne najlepszy (lub jeden z kilku takowych) materiał, jaki pojawi się w tym roku w Polsce. Materiał, który bardzo ciepło wspominać będą rzesze co wrażliwszych lub odrobinkę mniej osłuchanych w post-rockowym kanonie słuchaczy. Jeśli więc ktoś jest zdeklarowanym fanem gatunku i z entuzjazmem przyjął m.in. tegoroczny powrót zespołu Toundra, z pewnością będzie usatysfakcjonowany. Jeśli nie – zapewne tu i tam znów padną złośliwe hasełka typu: „cały ten współczesny post-rock to tak naprawdę jeden kawałek odtwarzany w nieskończoność”. I tak naprawdę wszyscy, w zależności od punktu, z którego wychodzą, będą tu mieli trochę racji. Tak prywatnie byłbym zaś bardzo rad, gdyby na kolejnym longplayu kolektyw podjął się autorskiego mariażu shoegaze’u z ambientem. Oj, słuchałbym.

Wojciech Michalski (14 kwietnia 2015)

Oceny

Michał Pudło: 6/10
Średnia z 1 oceny: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także