Toro Y Moi
What For?
[Carpark; 7 kwietnia 2015]
Płyty Toro od samego początku docierają do nas późną zimą/wczesną wiosną i nie ma w tym przypadku. To muzyka, która bardzo świadomie wykorzystuje cykl przyrodniczy, wprost stworzona do tego, żeby rozkwitały przy niej pąki drzew, zieleniła się trawa, rowery zalewały ulice itd. Jesienią nie przestaje być dobra, ale nie jest tak potrzebna, a że potrzeba dopasowania się muzyki do nastroju słuchacza jest dziś mocniejsza niż kiedykolwiek, Bundick jest w cenie. Zwłaszcza, że „What For” to najbardziej wiosenne z jego wydawnictw.
Największą siłą Chaza – obok świetnych „skillsów w songwritingu”, rzecz jasna – jest bowiem nadal umiejętność zaprojektowania albumu od A do Z rozumianego jako coś więcej niż zbiór przypadkowych momentów. Dzięki temu pozycje w jego dyskografii to małe, świadomie zaplanowane manifesty estetyczne, a działalność wydawnicza Toro Y Moi daleko wykracza poza mimowolne dryfowanie na rynku w celu odbycia kolejnego tournee. Mówienie o „slackerskim” charakterze „What For” byłoby nieco na wyrost, wszak mowa wciąż o songwriterze bardzo skrupulatnie układającym swoje niebanalne, wypolerowane piosenki. Niemniej jest to płyta o wyraźnie college’owym rysie, którą spaja poczucie pewnego luzu i beztroski, dotąd ledwie sygnalizowane w twórczości Chaza. Oczywiście Bundick sięga tu po organiczne, zespołowe brzmienie eksplorowane już na „Underneath The Pine” i spowija je stylizowaną mgiełką lo-fi swoich wczesnych nagrań (kolekcja „June 2009”). Na „What For?” decydujące są analogowe barwy klawiszy i ciepłe, jasne, momentami wręcz janglujące gitary. Nieprzypadkowo w gronie jego ostatnich inspiracji pojawiła się m.in. nazwa Big Star, którzy opatentowali ten pomysł na granie w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych.
Trudno byłoby dowieść tezy, że jest to album lepszy od dwóch poprzednich. Ma za to pewną cechę, która czyni go łatwiejszym do skonsumowania i przez to sympatyczniejszym. Bundick na „What For” wydaje się artystą mniej spiętym, w większym stopniu bawi się muzyką, co przekłada się na bardziej intuicyjny odbiór samych piosenek. W porównaniu do nieco apatycznego „Anything In Return”, ten album jest wprost najeżony bezpośrednimi hookami, a Chaz wciela się w rolę istnego doctora feelgooda. Kto wie, być może wpływ na to miało osiedlenie się w słonecznej Kalifornii i niedawna zmiana stanu cywilnego? Do tego, zdaje się, odnosi się „Empty Nesters” – rozbrajająca fuzja najbardziej beztroskich momentów Pavementu, Blur, Weezera czy Boo Radleys. Fanatycy popowego instynktu Bundicka są tu zaspokajani na każdym kroku. Funkujące „Spell It Out” w przebojowości ściga się ze „Still Sound”, rozkoszne „Run Baby Run” brzmi jak „All The Young Dudes” zagrane przez Super Furry Animals, a „Buffalo” można wręcz potraktować jako przegląd ulubionych piosenkowych tricków Toro Y Moi. Czwarty album Toro Y Moi nie zwiastuje rewolucji w popie ani nawet w twórczości samego Chaza Bundicka, ale wnosi coś prawie tak samo cennego – optymizm i olbrzymią frajdę ze słuchania. Zwłaszcza bacząc na epokę, do której najczęściej odwołuje się twórca tej płyty, odpowiedź na tytułowe pytanie powinna więc chyba brzmieć: „For your pleasure”.
Komentarze
[29 maja 2015]
[12 kwietnia 2015]
[11 kwietnia 2015]