Title Fight
Hyperview
[Anti- Records; 3 lutego 2015]
Załoganci kręcą nosem, a ja razem z nimi. Title Fight do tej pory zbornie splatali ze sobą niegłośny hardcore z pop punkiem, zyskując przy tym niemałe grono fanów. Wraz z premierą „Hyperview” ładne emo gdzieś się ulotniło. Twórcy „Floral Green" nagle zestarzeli się (przepraszam - dojrzeli); niestety niekoniecznie w pozytywnym sensie.
Title Fight nigdy zanadto nie operowali dynamicznymi kompozycjami, ale na „Hyperview” już całkiem przystopowali. Ma to związek z przetransportowaniem do brzmienia grupy shoegaze'u, czy może raczej naiwnego wyobrażenia tegoż. Zasadniczym problemem jest fakt, iż nie do końca odnajdują się w nowych realiach. Nowe piosenki są zachowawcze aż do bólu, tak jakbyśmy słuchali kolejnych naśladowców Ride, a przecież nie w tym rzecz. Za TF można nie przepadać, lecz należy im oddać, że zdołali wypracować własny, łatwo rozpoznawalny styl. Teraz zaś stali się wyrobnikami. Fakt, z wielkim potencjałem, tylko cóż z tego.
Mimo wszystko Title Fight walczą do samego końca i po kolejnych odsłuchach sytuacja nieco się zmienia. Talent do melodii nie zaginął - w kilku przypadkach (np. w „Chlorine” oraz „Your Pain Is Mine Now”) możemy mówić o całkiem przyzwoitych, wzruszających numerach. Dobrze brzmi wstęp do „Hypernight”, nasuwający skojarzenia w stronę Fugazi. Można tez pokiwać głową w rytm „Liar's Love", jeśli odpuścimy sobie grę „jaka to melodia”. Niewykluczone, że wykreślenie wielkich oczekiwań jest najlepszym wyjściem.
„Hyperview” nie zachwyca, nie porusza, w najlepszym razie umiarkowanie satysfakcjonuje. Potknięcia zdarzają się najlepszym. Najważniejsze, aby wyciągnąć odpowiednie wnioski. I tego Title Fight życzę.