Ocena: 7

Freddie Gibbs & Madlib

Piñata

Okładka Freddie Gibbs & Madlib - Piñata

[Madlib Invazion; 18 marca 2014]

Shit's gettin' real. Jeśli „Piñata”, zgodnie z założeniem jej twórców, ma stanowić dźwiękowy ekwiwalent gangsterskiego kina nurtu Blaxploitation, to post scriptum, jakie dopisał do tegorocznych poczynań Freddiego Gibbsa los wydaje się czymś więcej niż tylko jego niefortunnym zrządzeniem. 4 listopada, krótko po kameralnym koncercie w nowojorskiej siedzibie Rough Trade na Williamsburgu, w kierunku siedzącego w zaparkowanym aucie Gibbsa otwarto ogień. They tried to kill Tupac. They tried to kill me. I’m still alive. – raper z Gary w stanie Indiana nawet nie próbował po tym incydencie udawać, że istnieje w jego przypadku bardziej wiarygodna płaszczyzna odniesienia niż Makaveli. Podobieństwo wizualne, uderzająco znajome, przeżarte wkurwem flow, wreszcie pierwsza (ostatnia?) tak spektakularna akcja z cyklu „Do moich ludzi strzelano” – jeśli zdradzający przecież takie ambicje Freddie rzeczywiście chce zapisać się w dziejach rap gry jako reinkarnacja Shakura to „Piñata”, wraz z całą swoją gangstersko-społeczną podbudową, wpisuje się w tę strategię wręcz modelowo.

Dość trudno było w ostatnich latach nadążyć za produkcyjną płodnością Madliba, dlatego też – w zalewie mniej lub bardziej udanych mixtape'ów i gościnnych występów – informacja o pierwszym od czasów „Madvillianów” długogrającym i równorzędnym w proporcjach bit/nawijka kolabo Jacksona ze znaczącym w rapowym światku graczem musiała spotkać się ze sporym zainteresowaniem. Szum, jaki wytworzył się wokół „Piñaty” jest jednak w pełni uprawniony. Podskórne przyzwyczajenie do łączenia filmowych, soul-jazzowych pętli Madliba z rapem w formie i treści cokolwiek abstrakcyjnym, znajduje na tej zanurzonej w mafijnym anturażu płycie solidną kontrę. Tym, co uderza najmocniej jest fakt, jak brudne, charczące flow Gibbsa – wściekłego dzieciaka z upadłej mieściny, któremu trudno zarzucić brak ulicznej wiarygodności – łączy się z typowym Madlibem [MEMY] w sposób od pierwszej do ostatniej minuty spójny. Temu ostatniemu należy jednak oddać, że dozuje i dostosowuje do charakterystycznego flow Freddiego swoje potencjalnie neutralne w warstwie budowanych emocji loopy na tyle umiejętnie, że przez większość czasu nie mamy wątpliwości, kto jest prawdziwą gwiazdą tego albumu. Ot choćby w przypadku wyśmienitego crackowego tripu „Shitsville” czy żywo przywołującego złote czasy West Coast Rapu „Harold's”.

Cała płyta ugina się pod ciężarem kilogramów przepuszczonego przez nos Freddiego koksu, dziesiątek zaliczonych panien i podobnych do opisanego na początku incydentów z klamkami. To dobrze. Efektem współpracy ziomków z zupełnie różnych światów jest sprawiająca dużo frajdy, choć przecież niezbyt odpowiadająca aktualnym trendom w światowym rapie, godzina materiału. Może i Madlib z Freddiem rozbijając kokainową piñatę nie rozbili przy okazji banku, ale towar, jakim zasypali obserwatorów zdarzenia jest naprawdę wysokiej jakości. Dobra informacja dla amatorów białego szaleństwa, ale przecież nie tylko.

Bartosz Iwański (2 stycznia 2015)

Oceny

Bartosz Iwanski: 7/10
Katarzyna Walas: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Wojciech Michalski: 7/10
Michał Pudło: 6/10
Średnia z 5 ocen: 6,8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także