Julia Marcell
Sentiments
[Mystic; 6 października 2014]
Lubię opowieści jako formę spójnej narracji o życiu, które – z natury nieprzewidywalne – na co dzień nam się wymyka (dopiero fabuły literackie czy filmowe dają się swobodnie formować). Dlatego oczarował mnie teledysk do „Manners”, pierwszego singla z „Sentiments”, w którym sceny jakby żywcem wyjęte z „400 batów” François Truffauta czy „Samotności długodystansowca” Tony’ego Richardsona ożywia dezynwoltura godna Pete’a Doherty’ego. Ożywia, bo same w sobie są ascetyczne i surowe, zupełnie jak przedstawione u Truffauta i Richardsona rygorystyczne wychowanie, wzmagające lęk i tłumiące aspiracje głównych bohaterów, rozdartych między poczuciem obowiązku a dążeniem do samorealizacji.
Podobnie jak „400 batów” i „Samotność długodystansowca”, „Sentiments” opowiada o dorastaniu, o pragnieniu akceptacji z jednej strony i wolności z drugiej. Bohaterka (lub bohaterki) Marcell mierzą się z konwencjami, zmuszone wchodzić w role, zakładać maski, dogadzać innym. Równocześnie budzi się w nich samoświadomość: złudzenia przemijają („Nothing’s ever what it is/Can you ever get used to this?”), a ograniczenia dają o sobie znać („I swallowed too much Jack and wonder if I’ll get a heart attack”). Płyta składa się z impresji, aluzji („Jelly beans with Billie Jean to celebrate my sweet sixteen”, „When I write I’m Robert Smith”), gier słownych czy dziecięcych wyliczanek („Cincina”), a także z urywków myśli, wypowiedzi i zdarzeń, które w przekonujący sposób tworzą ciągłą narrację o „ja”. O „ja”, które jest wszechstronne (zatem ma i ciemną stronę), wieloosobowe i – no właśnie – nieciągłe.
Na „Sentiments” Julia Marcell nie próbuje, jak mógłby sugerować tytuł, idealizować przeszłości – przeciwnie, odnajduje w niej raczej strach i niepewność („The older I get, the more fear I’ve got”). W poszukiwaniu odpowiedniej do tego nastroju oprawy zwróciła się głównie w kierunku gatunków o bluesowych korzeniach: garage rocka i blues rocka. To one nadają utworom miarowe tętno w postaci przesterowanego basu i mocnej perkusyjnej stopy. Płyta zachowuje przy tym jednak bardzo zniuansowane brzmienie, a kompozycje łączą w sobie różnorodne motywy (wystarczy posłuchać „Halflife”, które w refrenie i w zakończeniu płynnie przechodzi w melancholijny soft rock, albo „Twelve” o anti-folkowym początku i girlsbandowych chórkach w refrenie). To bluesowe zacięcie w połączeniu z melodyjnością słusznie przywodzi na myśl PJ Harvey, choć są na „Sentiments” również momenty rodem z repertuaru Tori Amos („Dislocated Joint”, „Maryanna”). Z tą drugą łączy Julię Marcell pokrewne podejście do wokalu, który raz wybija się na pierwszy plan, stając się równoprawnym elementem instrumentarium, raz przybiera formę wybrzmiewającego w tle przyśpiewu („Maryanna”). Kolejnymi oprócz głosu instrumentami budującymi dramaturgię są syntezator, smyczki i melotron, wprowadzający element niepokoju do dynamicznego zakończenia „Piggy Blonde”.
„Sentiments”, tak różna od swojej poprzedniczki, to płyta gęsta, wielowątkowa, pozostawiająca odbiorcę z przyjemnym niedosytem, a jednocześnie przystępna i emocjonalna. Bowiem przy całym nagromadzeniu środków wyrazu łatwo nawiązać z „Sentiments” więź, która nie daje się ubrać w słowa. „Możemy teraz uczynić dygresję i opisać, jak czuli się Odile, Franz i Arthur” – mówi narrator w „Amatorskim gangu” Godarda – „Ale to chyba oczywiste, więc lepiej pozwólmy obrazom mówić za siebie”. Podobnie jak muzyce Julii Marcell.