Ocena: 7

Pure Phase Ensemble 3

Live At SpaceFest!

Okładka Pure Phase Ensemble 3 - Live At SpaceFest!

[Nasiono Records; 1 sierpnia 2014]

Dolne miasto – piękna, zapuszczona dzielnica w centrum Gdańska, na której zabudowę składa się miszmasz XIX wiecznych kamienic, budynków przemysłowych i pozostałości PRL-owskich bloków - mogło swojego czasu pretendować do miana trójmiejskiego Bronxu. Ci, którzy mieli okazję bywać w tych okolicach w latach 90-tych, być może będą w stanie przytoczyć parę ciekawych historii opatrzonych kategorią „ludzie i wydarzenia”, a może nawet „kryminalne”. Jednak czas mija, ludzie się zmieniają, dlatego warto dziś spojrzeć w przyszłość (bazując oczywiście na obecnych rokowaniach). Nie wiem, co czeka tę część Gdańska w związku z trwającą tam obecnie szumną operacją pt. „rewitalizacja”, niemniej jednak, warto dostrzec to, czego polityka władz miejskich nie jest często w stanie objąć samodzielnie. Mam na myśli potencjał tkwiący w zapomnianej lub zaniedbanej przestrzeni, który kultura potrafi w sposób kreatywny (ach, to pożądane słowo) wykorzystać dla duchowych potrzeb wspólnoty. Z takiej właśnie oddolnej inicjatywy zrodził się festiwal Space Fest! organizowany przez zakorzenionego w opisanej okolicy muzyka Karola Schwarza oraz kuratorkę związaną z CSW Łaźnia Annę Szynwelską. Utwory tworzone przez wspomnianego muzyka (często będące efektem ekstremalnych rozwiązań) nie powinny zaskakiwać, jeżeli uwzględnimy wpływ otoczenia na twórczość. Łatwo się zatem domyślić, że wspomniany festiwal (również odbywa się w Dolnym Mieście), jak i wszelkie jego pokłosie, którym jest m.in. album Pure Phase Ensemble 3, także nosi piętno tej przestrzeni.

Pure Phase Ensemble to zespół o ruchomym składzie (szerzej o jego genezie pisał już Piotr Szwed) wznawiający swoją działalność co roku w ramach rzeczonej imprezy otagowanej takimi hasłami jak: space rock, shoehaze czy rock alternatywny. Muzycy współtworzący tę supergrupę grają wówczas koncert wieczoru, który jest rejestrowany, a później wydawany jako album. Co istotne – artyści przygotowują swój występ podczas warsztatów odbywających się także w ramach wydarzenia. Warto zaznaczyć, że dochodzi wtedy do spotkania artystów lokalnych - często niszowych albo stojących dopiero u progu prawdziwych muzycznych podbojów - z muzykami sławy światowej. To uwypukla ważkość tego wydarzenia w kontekście sceny lokalnej oraz nadaje demokratycznego charakteru temu przedsięwzięciu.

Jak do tej pory, za podporę koncertów firmowanych jako PPE można uznać Raya Dickaty’ego, który już po raz trzeci wsparł zespół. Ale nie da się ukryć, że najgorętsze nazwisko ostatniej odsłony spacefestowego projektu to Leatita Sadier. Artystka, pomimo tego, że niechętnie współpracuje z obcymi muzykami, po drugiej namowie organizatorów w końcu zgodziła się przyjechać do Gdańska. I to rozbudziło mój apetyt najbardziej.

Nikogo nie powinno dziwić, że na albumie „Live At Space Fest!” ścierają się dwie muzyczne koncepcje, które oczywiście łatwo dopasować do każdego z koordynatorów projektu. Mam na myśli rockowe suity, których dramaturgię uzupełnia ekstatyczny jęk saksofonu, co oczywiście kojarzę z Dickaty’m (zresztą, tylko on obsługuje tutaj ten instrument) oraz utwory zwiewne, bazujące na repetycji, którym towarzyszą damskie wokale, w tym ten najłatwiej rozpoznawalny - liderki Stereolab. I ów drugi wątek wydaje się najistotniejszy, bo stanowi największy wyróżnik wśród brzmienia wszystkich dotychczasowych składów, jakie grały pod szyldem Pure Phase Ensemble. Zwłaszcza, jeśli przypomnimy sobie rozbuchanie pierwszego projektu (z bardzo dobrym, choć kontrastującym z większością kawałków z trójki „No Movements”).

Nowe wcielenie PPE to przede wszystkim Sadier świetnie współpracująca z wokalistkami Enchanted Hunters. Poza eterycznymi chórkami, dziewczyny wzbogacają kompozycje o dźwięk fletu, rozbudowując magię utworów. Nie bez znaczenia pozostaje w tym aspekcie także wkład Joanny Kuźmy z zespołu Asia i Koty, która wtóruje im wokalem i grą na instrumentach – klawiszach i gitarze. Jako, że wcześniej użyłem epitetu „demokratyczny” odnośnie projektu to, aby nie być gołosłownym, warto byłoby wspomnieć o wpływie rodzimych artystów na sam kształt albumu (nie tylko w ramach wsparcia). Słychać go przede wszystkim w takich kawałkach jak „Frankie Voodoo” i „They Sell The Monkey, It’s Rock ‘n’ Roll”, gdzie swój ślad znaczą głównie nasze Popsysze. Pierwszy z utworów utrzymany jest w konwencji drapieżnych przebojów Nicka Cave’a (choć wokal Jarosława Marciszewskiego zdecydowanie mniej imponujący), z podskórnym napięciem, które rozładowywane jest saksofonem Dickaty’ego (brzmi tu zupełnie jak na hajlajtach z „Kid A”). Z kolei drugi przytoczony kawałek to, jak sama nazwa wskazuje, typowa rock’n’rollowa szarża. Ale zaraz, przecież te opisy znacznie kontrastują z wcześniejszymi – rzeknie czytelnik. No tak - podobnie jak niezauważenie przyszło mi opisywanie innych fragmentów płyty, tak też płynnie zespół zmienia stylistyki. O dziwo, ma to wszystko sens, głównie dzięki umiejętnym przejściom piano-forte.

Trzecia odsłona Pure Phase Ensemble, podobnie jak to było do tej pory, imponuje rozmachem - tym razem nie tyle rozumianym jako dramaturgia zawarta w budowie kompozycji, ale jako efektowność stosowanych rozwiązań. Nawet jeżeli są to rozwiązania polegające na wyciszeniu emocji. Nawarstwienie wokali i bajeczność kreślona na przemian z rockową drapieżnością i wywrotowym jazgotem, choć eksplorują zbadane już terytoria, odegrane są na opisywanym albumie z niezłym kunsztem. Zresztą, jak inaczej twórczo odreagować wrażenia ze spotkania w Dolnym Mieście? Odpowiedzią jest z pewnością przedstawione nagranie. Mnie to przekonuje.

Rafał Krause (8 października 2014)

Oceny

Piotr Szwed: 7/10
Wojciech Michalski: 7/10
Michał Pudło: 5/10
Średnia z 3 ocen: 6,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także