Ocena: 7

The Bug

Angels & Devils

Okładka The Bug - Angels & Devils

[Ninja Tune; 25 sierpnia 2014]

Postaci Kevina Martina fanom muzyki specjalnie przedstawiać nie trzeba. Na wątpliwy przywilej bycia opisanym tą recenzencką kliszą Anglik solidnie pracował przez ostatnie dwadzieścia kilka lat. Ilość świetnych projektów, w których maczał palce, jest naprawdę imponująca, a każdy z nich to materiał na osobny tekst. Wystarczy wymienić tylko najbardziej znane nazwy, takie jak God, Ice, Techno Animal, Experimental Audio Research, King Midas Sound. Przez ostatnie lata Martin bardziej był zajęty tym ostatnim projektem i na nowy album pod szyldem The Bug trzeba było czekać aż sześć lat. Dopiero dzięki tym dwóm projektom udało mu się wyjść z cienia Justina Broadricka, z którym realizował większość swoich inicjatyw w karierze. Cienka granica między oboma składami powoli zaczyna się zacierać, w wypadku The Bug oznacza to większą niż koncentrację na piosenkach.

Opisując twórczość Anglika trudno jest uciec od pewnego słowa na literę D. Martin zawsze starał się odżegnywać od dubstepu i rzeczywiście nie miał z nim zbyt wiele wspólnego, jako że od zawsze był opętany brzmieniem basu, a jego wizja dźwięków rodem z Jamajki ewoluowała na przestrzeni ostatniej dekady (eksplorację tematu zaczynał albumem „Pressure” z 2003 roku), czerpiąc bardziej z ragga, dancehallu i industrialu, natomiast UK garage kompletnie pomijając. Nawet postawienie go w jednym szeregu z najbardziej światłymi umysłami muzyki basowej, jak Shackleton czy Kode9 nie do końca jest uprawnione, z powodu zbyt dużych różnic ich dzielących. Najlepiej go po prostu zaklasyfikować jako poetę osobnego. W wyniku zbiegu okoliczności „London Zoo” trafiło idealnie w czas eksplozji dubstepu, pozwalając Martinowi popłynąć na fali nagłej popularności tego nurtu. Wyjście z muzycznych podziemi dało mu szanse dotarcia z twórczości do zupełnie nowego audytorium, jednak z drugiej strony łatka dubstepowca szybko zaczęła uwierać artyście, ponieważ jego twórczość niezbyt wpisywała się w sztywne ramy stylistyczne (nawet w późniejszym, szerszym ujęciu bass music).

Kiedy twórca w rodzaju Martina sięga po wyświechtany motyw dualizmów i opozycji, trzeba mieć na uwadze samoświadomość takiej decyzji. W jego wypadku z góry można było założyć, że nie chodzi o podkreślanie różnic między dobrem a złem, niebem a piekłem, białym a czarnym, tylko o rozpieprzenie ich w drobny mak. Martin starał się ukazać miejsca gdzie te pozorne opozycje się przenikają, a sprzeczności łączą i z takiej ambiwalencji starał się zbudować spójną narrację. Mimo że album jest formalnie podzielony na pół, nie sprawia wrażenia jakbyśmy słuchali dwóch odrębnych wydawnictw. Przejście następuje w miarę płynnie, tempo co prawda wzrasta, ale całość spaja ta sama, pełna niepokoju, paranoiczna atmosfera. Zgodnie z konceptem, Martin rozwija swoje brzmienie w dwie strony, z jednej pragnie masakrować dźwiękiem, a z drugiej hipnotyzować. Pomocą w realizacji jego wizji służy cały zastęp znakomitych głosów, pomysł by na jednym albumie pojawili się Grouper oraz Death Grips wydaje się karkołomny, ale przez to świetnie się sprawdza w ekstremalnej formie albumu. Wokale stanowią integralną część płyty, każdy utwór powstawał z myślą o konkretnym artyście, zaproszeni artyści nie stanowią więc kwiatka do kożucha, jak to się często zdarza w obrębie muzyki elektronicznej, dzięki czemu album trzyma się kupy.

Na żywo nie ma co liczyć na taryfę ulgową, każdemu koncertowi Martina towarzyszą grupy osób uciekające w popłochu spod sceny przed sonicznym terrorem, może to potwierdzić każdy kto choć raz widział koncert Anglika. Okazja by się o tym przekonać będzie na krakowskim Unsoundzie, gdzie wsparcia udzielą mu Flowdan, Miss Red, Manga, Inga Copeland oraz Liz Harris znana jako Grouper.

Krzysztof Krześnicki (23 września 2014)

Oceny

Dariusz Hanusiak: 7/10
Średnia z 1 oceny: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także