Ocena: 7

Eldo

Chi

Okładka Eldo - Chi

[My Music; 27 maja 2014]

Płyta „Chi” jest już siódmym solowym wydawnictwem Eldoki. Nie da się ukryć, że trochę czasu upłynęło od wydania klasycznych dziś „Świateł miasta”, nagranych z Grammatikiem, zatem warto przy okazji tej recenzji pokusić się o mały bilans. Tak się składa, że ewolucja twórcza warszawskiego rapera (mam na myśli pierwsze albumy) asystowała mojemu wkraczaniu w dorosłość (choć trafniej byłoby określić ten proces ucieczką przed nią, co, paradoksalnie, nie bardzo licuje z refleksyjną nawijką Leszka), stąd każdy mój kontakt z jego utworami wywołuje sentyment. Efektem tego jest przede wszystkim moja pobłażliwość w ocenie jego dorobku. Jednak z drugiej strony dziś – jako dorosły już słuchacz – mam okazję doświadczać przykrych rozczarowań podczas konfrontowania swojego światopoglądu z ideami politycznymi Kaźmierczaka, które przemyca przecież w tekstach. Jakie to ma znaczenie w kontekście jego nowej płyty? Okazuje się, że niezłomny konserwatyzm, z którym przyjąłem identyfikować Eldokę, rzutuje także na tzw. postawę artystyczną, o co w tym wypadku mam małe pretensje do artysty.

To właśnie w zaciekłości obrony „tradycyjnych” wartości (zarówno muzycznych, jak i kulturowych) upatruję przyczyn śmiertelnej przewidywalności jego muzyki. No bo dlaczego jestem w stanie odgadnąć prawie każdą puentę, serwowaną w nowych kawałkach, mimo że fascynację jego starymi utworami przeżywałem ostatni raz dobre dziesięć lat temu? A flow? Racja, jest hipnotyczne, ale po zgłębieniu „Chi” okazuje się, że wszystkie sposoby frazowania Eldo odgrzebałbym z pamięci długotrwałej, nawet gdyby najnowszy album mi ich nie przypomniał. I tak: pierwsze wersy z „Kwietnych wojen” mógłbym wstawić do „Mędrców z kosmosu”, a tekst do „Skały samobojców” podłożyć do bitu „Połamanego ludzika”. I boję się, że ów żart mógłby przemknąć niepostrzeżenie w uszach nieobytego słuchacza.

Ale przejdźmy teraz do rzeczy przyjemniejszych. Zachowawczość, nad którą się pastwię w poprzednim akapicie, jest na szczęście bronią obosieczną – pod warunkiem, że za jej zapleczem stoi talent, smykałka do bitów i lata ciężkiej pracy. A tego Eldoce nie można na pewno odmówić. Jeżeli chodzi o pierwszy z wymienionych aspektów – Leszek niezmiennie zadziwia zgrabnością rzucanych zdań, celnością porównań, umiejętnościami narracyjnymi. I chociaż, włączając płytę ciekawi jej treści, spodziewamy się, że dostanie się znów komercjalizacji kultury, Dorocie i jej cyckom, wackom (podczas gdy ważna będzie ojczyzna, spojrzenie kobiety i księżyc nad Solcem), to sposób przedstawiania tych tematów zawsze wyróżniał warszawskiego emce na tle sceny. Odnośnie drugiego aspektu, czyli podkładów, to także mamy do czynienia ze spojrzeniem wstecz, ale za to wykonanym z gracją. Wybrzmiewa gdzieś w bitach Fawoli tęsknota za „złotą erą” pierwszej połowy lat 90-tych (twarda stopa, flety, trąbki), rozciągająca się od wczesnego Nasa, po trącące soulem dokonania duetu Pete Rock and C.L. Smooth (vide: „Rybałci”).

O ile Eldo kilkanaście lat temu, wkraczając na scenę z „Innym niż wy”, zdawał się być oryginałem, głosem nadającym podmiotowość „osiedlowym outsiderom”, to obecnie balansuje on na granicy wyczerpania autorskiej formuły. Dla jednych będzie więźniem własnego stylu, dla innych artystą konsekwentnym, przyzwoicie wykonującym swoją robotę. Przyznaję, że kiedy słucham jego tekstów, włącza mi się tryb nostalgii, a resztki konserwatyzmu wpajanego mi przez rodziców za młodu zdają się przypominać o sobie. Bo i tak ciągle wielu postulatom jestem w stanie Eldoce przytaknąć. Żałuję tylko, że zamiast na Bukowskiego (jak brawurowy Mes), Ginsberga czy chociażby Bursę, Leszek do znudzenia stawia na zgrabną, lecz niewywrotową „Poświatowską”.

Rafał Krause (28 lipca 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także