Ocena: 6

Lana Del Rey

Ultraviolence

Okładka Lana Del Rey - Ultraviolence

[Interscope; 17 czerwca 2014]

W „Zwierzeniach klowna” Heinricha Bölla główny bohater wspomina kolację w willi nagrodzonego orderem zasługi dygnitarza, niejakiego Kalicka. Poznaje wtedy żonę Kalicka, kobietę piękną i sztywną jak nakręcana lalka, w rozmowie wtrącającą tylko „ach, jak to ładnie” lub „ach, jak to obrzydliwie”. Próbując przełączyć ją na jakikolwiek inny tryb, wrzuca do automatu kolejne monety: opowiada coraz bardziej nieprawdopodobne, zmyślone anegdoty, aby ostatecznie usłyszeć tylko równie mechaniczne „obrzydliwe, prawda?”.

Podobnie przedstawia się mój stosunek do Lany Del Rey: początkowo wydała mi się nudna, lecz później zaczęła mnie fascynować. Chciałabym się jakoś upewnić, że jest żywa, a nie mechaniczna, ale – choć w tytule swojej nowej płyty cytuje „Mechaniczną pomarańczę” – sprawia wrażenie wręcz abstrakcyjnie niedostępnej. Patrząc na nią widzę Margaux Hemingway – kobietę otoczoną tajemnicą, trochę wyśnioną, ucieleśniającą aurę dawnej kultury i sztuki, ale wobec tej ostatniej cechy, także bezosobową. Del Rey zdaje się chować za wszystkimi odniesieniami do złotego wieku popkultury, tak że nie ma w niej już prawie nic rzeczywistego – tylko portret nad łóżkiem tej czy innej zmanierowanej dziewczyny.

Jak na artystkę, która cała jest tajemnicą, Lana Del Rey pozostawia niewiele dla wyobraźni. Lubię, kiedy muzyka przywołuje w moich myślach obrazy i skojarzenia estetyczne, co zazwyczaj zaskakuje mnie w najmniej oczekiwanym momencie, podobnie jak powracające nagle – zdawałoby się, zatarte – wspomnienie. Jednak „Ultraviolence” to płyta wręcz zbudowana z nazwanych po imieniu kontekstów, tak że dla błądzącej wyobraźni słuchacza nie ma już na niej miejsca. W „Shades of Cool” Del Rey brzmi jak Isabella Rossellini, „the blue lady” z filmu „Blue Velvet” Davida Lyncha, co znajduje potwierdzenie w tekście („my baby lives in shades of blue”, „he’s got the fire and he walks with it” – więcej o lynchowskim klimacie w muzyce Lany Del Rey napisała już Agata Pyzik). Innym razem „Ultraviolence” kojarzy mi się z późniejszą Marianne Faithfull („I can do nothing about his strange weather”) lub Cat Power z czasów „Moon Pix” („Pretty When You Cry”). Na „Ultraviolence” pop lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gothic country, classic rockowe solówki i elektronika łączą się w manieryczną, choć niewątpliwie stylową całość, a to za sprawą produkcji Dana Auerbacha z The Black Keys, który przy pomocy efektu rozmycia tworzy płynne przejścia między nieprzystającymi do siebie częściami utworów.

Słychać, że Lana Del Rey kocha popkulturę, ale też, że przyjmuje ją bezrefleksyjnie – dopiero po kilku przesłuchaniach skojarzyłam, że „ultraviolence” to przecież motyw z „Mechanicznej pomarańczy”, tak niewybaczalnie wyjęty z kontekstu, że powinno mnie to razić. I aż niepokoi mnie, że jednak nie razi. To całkowite zapatrzenie w popkulturę minionych dekad podpowiada, by teksty Del Rey brać całkiem na poważnie, co skłania mnie do dość przykrych wniosków. Gdy dwadzieścia lat temu Courtney Love wykonała „He Hit Me (And It Felt Like A Kiss)” w MTV Unplugged, jej głos i postawa stawiały piosence taki opór, że wersja ta ostatecznie skompromitowała oryginał The Crystals. Niestety w przypadku Lany Del Rey nie mam żadnej pewności, że pojawiająca się w „Ultraviolence” aluzja do utworu Gerry’ego Goffina i Carole King ma być rozumiana przewrotnie. Wygląda na to, że popkultura to dla niej tylko glamour i appeal – zmysłowa przyjemność, wobec której odpowiedzialność za treści przekazywane przez sztukę skrywa się za formą.

Chciałabym pozbawić Lanę Del Rey tej formy, podobnie jak Heinrich Schnier, główny bohater „Zwierzeń klowna” Heinricha Bölla, próbował odnaleźć w żonie Herberta Kalicka odrobinę tej zwykłej swobody i nieprzewidywalności, które nas ożywiają i stanowią o naszej tożsamości. Tej jednej przyjemności słuchanie „Ultraviolence” konsekwentnie mi odmawia.

Ania Szudek (10 lipca 2014)

Oceny

Wojciech Michalski: 7/10
Michał Pudło: 6/10
Średnia z 2 ocen: 6,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: lebek7
[17 lipca 2014]
postęp w stosunku do "Born To Die" jest aż nadto widoczny, produkcja Auerbacha dużo dała tej płycie. nie sądziłem, że kiedyś to powiem o płycie Lany Del Rey, ale płytka autentycznie mi się podoba. Del Rey chyba potrzebowała kogoś kto podpowie jej pewne rzeczy, zaproponuje zmiany, bo dla mnie osobiście kreacja jaką przyjęła na "Born To Die" była ekstremalnie nużąca i nijaka.
Gość: Anka
[10 lipca 2014]
Ale ma Pani pióro!
Gość: LDR
[10 lipca 2014]
no nie wiem...chyba inaczej ją odbieram, ale każdy ma prawo do własnej interpretacji; tutaj link do dobrego wywiadu z nią: http://www.npr.org/2014/06/21/323209791/lana-del-rey-i-dont-have-other-people-in-mind

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także